FARKA.press

Portal Kultury i Reportażu

Porażka Chamonix

Aleksandra Ewa Furtak

Chamonix przegrało. 2:3. Raczej nikt nie liczył tu dziś na wygraną. Dwunasta drużyna w aktualnej tabeli hokejowej Ligi Magnus kontra piąta – Brest. Tylko niepoprawni optymiści spodziewali się tego wieczoru zwycięstwa. I tylko zagorzali kibice mogli być rozczarowani, a ich na trybunach było niewielu, więc nie dało się odczuć smutnej atmosfery porażki. Dużą grupę publiczności stanowili cudzoziemcy – turyści, pracownicy sezonowi, przeważnie z Wielkiej Brytanii, którzy bawili się świetnie, gdy drużyna Chamonix strzelała gole, ale jej przegranej nie przeżywali osobiście.

chamonix-006
fot. A. Furtak          Plac Mont Blanc od strony przystanku, z którego wyjeżdża się z miasta. Za tym hotelem rozpoczyna się nocne życie turystów.

Ostatni nocny autobus odjeżdża za pół godziny, chociaż wtedy właściwie noc dopiero się zacznie. 23:01, później już nie ma jak wydostać się z miasta. Na przystanku na placu Mont Blanc czeka kilka osób – młody Francuz z córką, która dumnie dzierży flagę klubu hokejowego Chamonix, Polka z plakatem dzisiejszego meczu zwiniętym w rulon i brytyjsko-francuska rodzina (on Francuz, ona Brytyjka i synek mający około pięciu lat). Pada niesamowicie gęsty śnieg, który oblepia wszystko. Skwerek z drzewkami na placu Mont Blanc wygląda jak z bajki o krainie śniegu – zaspy po kolana, a między nimi drzewa, które od ziemi aż po same czubki gałęzi pokryte są śniegiem – bielutkie i świecące niebieskimi światełkami, pozostałymi po bożonarodzeniowej dekoracji miasta. Nie ma wiatru i jest cicho, też jak w bajce, jak w zaklętej krainie, w której jakieś czary uśpiły życie, jak w pięknej baśni, w której nie może zdarzyć się nic złego. Od strony turystycznego centrum, które zaczyna się za placem obsadzonym drzewkami, po drugiej stronie ulicy, która go przecina, dochodzą tylko jakieś pojedyncze, odległe głosy. Być może tam kończy się ta kraina czarów i zaczyna nocne życie turystów, ale tutaj ono nie dociera.

Dochodzi 23:00, nie jest bardzo zimno, ale po ponad dwóch godzinach spędzonych na lodowisku stawy kostnieją, a grube skarpety przestają grzać stopy. Autobus mógłby już przyjechać.

Zza skwerku z bajkowymi drzewami, ze świata nocnego życia turystów nadchodzi rozbawiona grupa, która wcale nie trzyma się razem. Wśród ciszy nocy głosy rozbrzmiewają ze wzmożoną siłą i ma się wrażenie, że nadciąga jakaś banda urlopowiczów, ale okazuje się, że to tylko kilka osób, które rzucają do siebie śnieżkami i utrzymują bezpieczną odległość od potencjalnych agresorów. Jest wśród nich pan w średnim wieku, elegancka pani w piaskowym płaszczu, długim aż do ziemi, dwóch nastolatków i dwie – trzy osoby w wieku pomiędzy młodzieżowym a średnim. Część grupy stanowią Włosi, część krzyczy do siebie po angielsku. Ze swoją batalią na śnieżki docierają do przystanku i walczą dalej, nie chcąc bezczynnie czekać na przyjazd autobusu.

Nagle jeden z nastolatków niechcący trafia śnieżką Brytyjkę, matkę brytyjsko-francuskiej rodziny. Kobieta ostentacyjnie udaje oburzoną, ale tak naprawdę cieszy się z tego pretekstu do włączenia się do bitwy. Oburzonymi jękami dając znać, że zaraz wydarzy się coś strasznego, zaczyna lepić ze śniegu swoją kulkę.
– Musisz dostać za swoje – mówi do młodzieńca, który ośmielił się trafić ją śnieżką.
Chłopak zakłopotany kaja się jak może, ale widzi, że kobieta nie żartuje, więc pokornie ustawia się przed nią jako żywa tarcza.
– Nie tak – protestuje Brytyjka – nie plecami. Ja dostałam w twarz, więc ty też stań twarzą do mnie.
– Twarzą? – mówi przestraszony chłopak. Odległość między nim a nią jest mała i oberwanie z tak bliska kulką śniegu może być przykre.
– Co się boisz? – drwi Brytyjka. – Jesteś Niemcem?
– Nie, Szwedem. Obaj jesteśmy Szwedami. – Wskazuje na stojącego obok kolegę, tak jakby chciał go wciągnąć do współudziału w karze wymierzonej przez Brytyjkę. Nie udaje mu się to, ale kobiecie nie udaje się również – dokonać zemsty. Ponieważ zanim decyduje się rzucić swoją śnieżką, inna nadlatuje zza pleców Szwedów. To wtrącający się w konflikt Włosi. Tym razem obrywa Francuz, mąż Brytyjki. Szwedzi uchodzą cało, bo kobieta w akcie obrony ukochanego rzuca swoją śnieżkę w kierunku napastników z Italii.

Włosi atakują z pięciu rąk. Szwedzi stają po stronie brytyjsko-francuskiej rodziny. Wydaje się, że siły są wyrównane, ale nagle trafiony zostaje synek Brytyjki i Francuza. Kobieta krzyczy, znów udając oburzoną:
– To tylko dziecko, ale śmiało…!
Rozpoczyna się prawdziwa włosko-francusko-brytyjsko-szwedzka nocna wojna na śnieg, której z rozbawieniem przyglądają się młody Francuz z córką i Polka. Już nikt nie pamięta, że autobus się spóźnia, że jest mróz i zaspy, że nie czuje z zimna palców u stóp, że jest noc i środek tygodnia, i że jutro trzeba wstać o świcie. Wszyscy bez opamiętania poddają się dziecinnej zabawie, dość niecodziennej zabawie, biorąc pod uwagę jej czas, miejsce i uczestników. Takiej, która jednoczy osoby zdające się nie mieć ze sobą nic wspólnego – wytwornych Włochów w statecznym wieku z nastolatkami ze Szwecji i z młodą wyspiarsko-kontynentalną rodziną – przekrój wiekowy: 5–60 lat, a narodowościowo jest to dosłowny przekrój całej Europy, od Półwyspu Apenińskiego na południu po Półwysep Skandynawski na północy. Jednakże nie jest w żadnym razie niezwykłe to, że coś takiego zdarzyło się właśnie w Chamonix.

To kilkutysięczne urokliwe alpejskie miasteczko i zatłoczony słynny kurort w jednym jest już w samym swoim charakterze miejscem niezwykłym. To kolebka sportów zimowych, kolebka alpinizmu, ale najważniejsze – to ostatni ośrodek cywilizacji w drodze na Mont Blanc. Stąd można zdobyć górę od samych jej stóp po szczyt. Stąd ją codziennie widać, zarówno z okien pięciogwiazdkowych hoteli, jak i opuszczonych suteren. Ten niezwykły cud natury, najwyższa góra w Europie stoi tu od tysiącleci i niezmiennie zachwyca każdego – biednych i bogatych, tych z bliska i tych z daleka, nie tylko Francuzów, to najważniejszy szczyt dla wszystkich Europejczyków. Tych z Włoch, tych ze Szwecji, Polski, Wielkiej Brytanii, a nawet tych z maleńkiego Liechtensteinu. Jest nasz, wspólny. Podobnie jak śnieg, ten też nie rozróżnia narodowości.

chamonix-011
fot. A. Furtak   Chamonix, wciśnięte w dolinę między najwyższymi górami w Europie, jest jak pułapka, z której nie można się wydostać

Kiedy Francja wprowadza w całym kraju stan wyjątkowy po listopadowych zamachach terrorystycznych w Paryżu, kiedy Dania, w obawie przed imigrantami, zapowiada zamknięcie swoich granic, do Chamonix ludzie przyjeżdżają zewsząd. Bez lęku, z nartami. Jedni zza gór i oceanów, inni z sąsiedniego regionu, ale wszyscy tacy sami – alpiniści i narciarze. Oba te pojęcia są bardzo ciekawe, ponieważ w zasadzie nie odnoszą się do określonych grup profesjonalistów, przedstawicieli konkretnych zawodów czy sportowców. Alpiniści i narciarze to ludzie bez narodowości, bez języków, religii, pochodzenia – z jednym i tym samym celem, pasją, miłością, z podobnym życiowym doświadczeniem. Jak jedna społeczność, jeden klan, wspólnota bez państwa. Dlatego w Chamonix nie ma obcych, nie ma terrorystów ani uchodźców, tu wszyscy z całego świata są jednakowo ubrani i wszyscy na tych samych stokach jeżdżą na nartach. To jest wspaniałe miejsce, jak azyl, jak kraina arkadii dobrodusznie przyjmująca wszystkich wędrowców i uciekinierów. Kiedy głowy państw wykrzykują w telewizji mordercze deklaracje w stylu „to jest wojna” i że „jesteśmy w stanie globalnej wojny z terroryzmem”, można sobie pomyśleć jak żołnierz w piosence Lao Che: „w dupie z wami i waszymi wojnami”, a na głos dodać jak żołnierz z „Pożegnania z bronią” Hemingwaya: „chcemy uprawiać sporty zimowe”. Po czym można wyłączyć telewizor i kupić sobie bilet do Chamonix, taki bilet w jedną stronę – z okopów w Alpy. I razem z tymi wszystkimi ludźmi z innych krajów, z którymi można by się wspólnie pozabijać – poślizgać się na stokach.

Kiedy 22 marca w Brukseli terroryści detonują bomby, w Chamonix jest piękna pogoda. Mnóstwo śniegu i słońce – wspaniałe warunki narciarskie. Chociaż tuż po wybuchach francuska telewizja nie przestaje mówić o tej tragedii, emitując jeden za drugim komunikaty specjalne, to przeważająca część społeczności Chamonix długo nic o tych wybuchach nie wie. Na stokach, szczytach i wyciągach nie ma telewizji, a internet zagospodarowuje sobie użyteczna aplikacja dla turystów, podająca aktualną prognozę pogody i informacje ze stacji narciarskich. Zatem w Chamonix 22 marca nie ma tragedii, przeważają dobre wiadomości, wszak pogoda i warunki narciarskie są świetne.

Ale w Chamonix nie ma też horyzontu. Miasteczko wciśnięte w dolinę między najwyższymi górami w Europie, trzy- i czterotysięcznikami, jest położone na wysokości zaledwie tysiąca metrów nad poziomem morza. I nie widać stąd niczego, co znajduje się za tymi niekończącymi się górskimi łańcuchami. W słoneczny zimowy dzień pełna tarcza słońca jest widoczna może przez dwie godziny. Wszystko zasłaniają góry. Piękne, monumentalne, niezdobyte, ale oglądane od stóp wcale nie tworzą zapierających dech w piersiach widoków. Są jak kraty więzienia, jak mur oddzielający od wolności, jak ściany izolatki albo klapki na oczach. Tylko sporty zimowe, tylko narciarze, tylko sklepy z pamiątkami, grzane wino i dobra zabawa. Nic nie zaburza tego arkadyjskiego obrazka: ludzie wszelkich nacji złączeni jedną pasją, afirmujący radość życia, bez polityki, problemów, wśród przepięknie nieskazitelnej bieli śniegu. Ale to jednak straszne, gdy nie widać horyzontu. Kiedy jedno niewielkie miejsce, choćby nawet nadzwyczaj urokliwe, staje się całym światem i sprawia wrażenie, że nie można się z niego wydostać, że nic więcej nie istnieje.

„Pożegnanie z bronią” jednak kończy się śmiercią. I co z tego, że z dala od światowej wojny? Że w Alpach, a nie w okopach?