Z południa na północ, czyli co wspólnego mają ze sobą Włochy, Hiszpania i Irlandia
Podróż zaklepana pół roku wcześniej. Długo wyczekiwane oderwanie się od zobowiązań, nawału pracy i codzienności. Wyprawa do krainy marzeń – regionu, w którym słońce całuje krajobraz, a powietrze spowija go intensywnymi zapachami. Lot Wrocław – Malaga. Plan, który nigdy nie został zrealizowany. Złość. Rozczarowanie. Jak to?! Spokojnie. Nie ma co tracić nadziei na pięknie zapowiadającą się relację. Choć wydarzenia potoczyły się inaczej niż zakładałam, jest co wspominać.
Dwa tygodnie przed urlopem stało się pewne, że w czasie, w którym zamierzałam pakować plecak do Hiszpanii, będę we Włoszech. Niespodziewanie wypadło mi spotkanie odnośnie programu dla młodzieży, który miałam współprowadzić latem. Teoretycznie miło. Służbowy wyjazd do miasteczka nieopodal Rzymu. Posiedzenie w willi Casale Piano Rosso usytuowanej przy winnicy z widokiem na góry Monti Lepini, inspirujące rozmowy, włoskie jedzenie, zwiedzanie Garbatelli – niekomercyjnej dzielnicy w stolicy Italii. Tylko dlaczego akurat w tym terminie? Obecność na naradzie obligatoryjna. Co zatem zrobić? Po niedługim namyśle przebukowałam rezerwację. Bilet Wrocław – Malaga przeistoczył się w lot Dublin – Wrocław. Miłośników śródziemnomorskich krajów proszę o wytrwanie do końca. Podany fakt nie oznacza, że zrezygnowałam z włóczęgi po południu Europy. Choć nie będzie o wylegiwaniu się na plaży i kąpielach, obiecuję zachować ciepły klimat.
W wyznaczonej przez obowiązki dacie poleciałam z Poznania do Rzymu. Stamtąd po kilku dniach udałam się do Malagi. Po zwiedzeniu kawałka Hiszpanii, wróciłam na chwilę do Polski i ponownie (tym razem z Wrocławia, przez Monachium) poleciałam do Włoch. Dopiero po tym pobycie w Italii wybrałam się na tydzień do Irlandii. Reasumując: trzy miesiące, trzy kraje (nie licząc Polski i zaliczonych przelotem Niemiec). Wbrew pozorom wątków łączących każdą z tych podróży jest wiele.
Pierwszy, krótki pobyt w Cisterna di Latina potraktować należy, jako przedsmak tego, co działo się potem. Już start dostarczył sporych emocji. Pociąg, którym jechałam z domu do Wrocławia miał awarię. Szczęśliwie zatrzymano połączenie do Poznania. Zdążyłam się przesiąść i do stolicy Wielkopolski dotarłam planowo. Samolot z Rzymu, którym miałam pofrunąć do Włoch, niestety nie przyleciał punktualnie. Na lotnisku Fiumicino spłonął radar. No cóż, zdarza się, a w tym porcie, jak miałam okazję się przekonać, nawet dosyć często. Zapowiedziano trzygodzinne opóźnienie. W pamięci wyświetlił mi się rozkład jazdy włoskiej kolei. Z przesłanych przez znajomych wytycznych wynikało, że nie zdążę na mający zawieźć mnie do celu skład. Pospiesznie skontaktowałam się z czekającymi na mnie ludźmi. Znalazło się rozwiązanie. Tuż po północy, po perypetiach z praktycznie co piątkowym strajkiem metro, ostatnim pociągiem trafiłam do Cisterna di Latina. Po pysznej kolacji w radosnej atmosferze, prywatnym autem ruszyliśmy na nocleg. Dziwnym trafem w samochodzie popsuła się nawigacja. Trzy razy okrążyliśmy centrum słysząc: gira a sinistra (tzn. skręć w lewo). Totalny zawrót głowy! Sprawy zawodowe wypełniły następne dni. Ponieważ była to prewizyta przed wypoczynkiem zorganizowanym, nie zabrakło zapoznania się z atrakcjami, leżącej na jednej z najstarszych tras komunikacyjnych świata, miejscowości. W towarzystwie lokalnych władz, nawiasem mówiąc osób tak młodych, iż w pierwszym momencie myślałam, że są studiującymi, oprowadzającymi nas wolontariuszami, obejrzeliśmy miasto, łącznie z jego podziemiami. Długo by opowiadać mroczne historie, które poznałam. W czasie II wojny światowej Cisterna di Latina znalazła się na linii niemiecko-amerykańskiego frontu, co zmusiło jej ludność do zejścia w krypty. Znajdujące się na powierzchni zabudowania uległy niemal całkowitemu zniszczeniu. Mimo luźnego podejścia Włochów do czasu, zwiedzaliśmy w pośpiechu. Jego powodem była wiadomość, iż mój lot do Malagi został anulowany(!) i w zastępstwie zaoferowano mi wcześniejszy. Na początku nawet się ucieszyłam: będę w Hiszpanii zanim się ściemni i szybciej odnajdę adres zamówionego noclegu. Moja wizja okazała się jednak zbyt piękna by mogła być prawdziwa. Na lotnisku Ciampino, z którego tym razem miałam polecieć, panował wielki młyn. Fiumicino nie pracowało. Spłonął radar. Acha. Chyba już gdzieś to słyszałam. Spojrzałam na tablice lotów. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że nie wyświetla się numer mojego połączenia. Wyciągnęłam wydruk maila od operatora. Nic się nie zgadzało. Odważnym krokiem przedarłam się przez tłumy do punktu informacyjnego. Przekazano mi, że powinnam zwrócić się bezpośrednio do przewoźnika. Znalazłam odpowiednie okienko. Problem w tym, że nikogo nie było za szybą. Postanowiłam czekać. Po pięciu godzinach pojawiło się światełko w tunelu i nadzieja, że uda mi się wydostać z Rzymu. Przyszła obsługa. Wyjaśniono mi, że lot odbędzie się wedle pierwotnego rozkładu. Dlaczego błędnie zasygnalizowano mi zmiany? Hymm… Trudne do wytłumaczenia.
O godzinie 23.45 samolot wylądował w Maladze. Chwała Panu! Mina zrzedła mi, gdy w ostatnich minutach działania komunikacji miejskiej miałam zdecydować, jak dostać się do centrum. Na szczęście w mgnieniu oka znaleźli się służący pomocą ludzie. Podobnie było z odszukaniem zarezerwowanego pokoju. Andaluzja zachwyciła mnie pod każdym względem. W Maladze moim celem był przede wszystkim spacer aleją drzew ze wszystkich stron świata. Choć już śródmieście zaskoczyło mnie bujną zielenią i dużą ilością innych atrakcji, nie odwiodło mnie to od pomysłu udania się do ogrodu botanicznego, w którym zaaranżowano wspomnianą dendrologiczną kolekcję. Polecam. Tak jak pyszne truskawki, sprzedawane na Mercado Central de Atarazanas. Po niespełna dwóch dniach znalazłam się w Kordobie. Tu prym wiodły ślimaki. Minęło trochę czasu zanim odkryłam, po co, niemal w każdym barze, na stolikach stały miseczki i dlaczego w pobliżu lokali roznosiło się dziwne głuche stukanie. Dźwięk wydawały skorupki po mięczakach wrzucane do naczynek. Moje kolejne kroki, które z założenia miały prowadzić na pocztę, powiodły mnie znów do ogrodu botanicznego. Po przechadzkach wśród najrozmaitszych okazów roślin oraz po licznych patio, z których słynie miasto, pocztówki zostały w końcu wysłane. Nasycona urokami pięknej, łączącej różne style i kultury Kordoby postanowiłam odpocząć od tłumu turystów, jadąc do zamku w Almodóvar del Río. Malowniczo usytuowana średniowieczna budowla jest świetną atrakcją dla dzieci, ale nie tylko. Oprócz licznych prezentacji multimedialnych dotyczących historii obiektu można tam zobaczyć także np. miecz, którym był pasowany Krzysztof Kolumb przed swoją słynną podróżą. O ile odnalezienie rozkładu jazdy i peronu odjazdu autobusu do Almodóvar del Río wymagało ode mnie nieco wysiłku, to pojazdu do następnego miejsca, w które się wybrałam, nie dało się przeoczyć. Na platformie czekało na niego kilkadziesiąt kolorowo, tradycyjnie ubranych Hiszpanek i Hiszpanów. Z okazji Uroczystości Zesłania Ducha Świętego co roku tysiące osób pielgrzymuje do znajdującego się w El Rocío wizerunku Matki Boskiej – Paloma Blanca. Sposób celebracji jest bardzo huczny. Ponad 90 bractw składa hołd Bożej Rodzicielce, idąc do sanktuarium w asyście bogato ustrojonych w kwiaty wozów. Przejściu towarzyszą okrzyki, śpiew, modlitwa, taniec. Widowisko warte uwagi. Poza tym Sewilla, jak opiewa ją jedna z piosenek, posiada rzeczy, które ma tylko Sewilla: katedrę z dawną muzułmańską wieżą, zwaną La Giralda, rybacką niegdyś dzielnicę Triana, złotą wieżę, kobiety w mantylach, bukiety rumianu. Rzekomo z Sewilli wyruszyły statki, którymi Kolumb dotarł do wybrzeży Ameryki Południowej.
Wielki podróżnik okazał się postacią, która połączyła wszystkie odwiedzone przeze mnie, opisane w tym tekście państwa. Żeglarz urodził się we Włoszech, jego życie w znacznej mierze związane było z Królestwem Hiszpanii, a w Irlandii? Otóż w położonym na wyspie mieście – Galway, Kolumb zapisał na marginesie jednej ze swoich książek, że znalazł dowody na istnienie lądu po drugiej stronie Oceanu Atlantyckiego. Cytując samego odkrywcę nowego kontynentu: „Świat jest mały”. Liczne analogie łączą odległe czasami terytoria. Idąc do hostelu, deptakiem, przez skąpane w deszczu Galway, usłyszałam ulicznych grajków. W muzyce, którą wykonywali było coś przyciągającego, sprawiającego, że mimo ponurej pogody, wokół grupy zgromadziło się wielu ludzi. Zatrzymałam się i ja. Choć byłam zmęczona drogą, nie potrafiłam przejść obojętnie. Po wysłuchaniu koncertu podeszłam by kupić płytę zespołu. W trakcie rozmowy okazało się, że jego członkowie pochodzą z Hiszpanii, Włoch i Irlandii. Inspirację do swoich utworów czerpią z folkloru ojczystych krajów.
Zdumiewająca historia. Do końca tego ostatniego z etapów podróży w głowie układały mi się podobieństwa i różnice między poznanymi miejscami. Z uśmiechem patrzyłam na gości Irish Pubów, popijających kolejną pintę (0,56l) Guinnessa, bo przed oczami miałam skromną przy tym objętościowo hiszpańską cañę (0,2 l). Grzecznie przepraszających za zachodzenie drogi przechodniów Dublina kontrastowałam z wiecznie rozkrzyczanymi rzymianami. Świadoma powiedzenia I am not late, I am on Irish time (tzn. nie jestem za późno) bez zniecierpliwienia czekałam, na opóźniający się start wycieczki na moherowe klify. Stereotypowe swobodne podejście do czasu Włochów i Irlandczyków, sprawdzało się częściej niż latynoskie mañana (czyli odwlekanie na potem) w Andaluzji, w której wszystko zawsze działo się punktualnie. Parasol przydał się na północy Europy, na południu mógł służyć ewentualnie para sol (tzn. od słońca). Wiatr, który dawał wytchnienie nad Morzem Śródziemnym, wiał z kilkunastokrotnie większą siłą nad zimnymi wodami oceanu. Niemal powalał z nóg i bujał do samego nieba parkowe huśtawki. Dzieci wszędzie jeździły na będącej hitem tamtego lata hulajnodze z trzema końcami. Nazywały ją tripattino po włosku, patine de tre rodas po hiszpańsku lub scooter po angielsku. Najbardziej pasujące Wam określenie wybierzcie proszę Sami.
Szerokość geograficzna, w której żyjemy zmienia niektóre szczegóły. Wobec wielu spraw pozostajemy jednak podobni. Potrzebujemy poczucia bezpieczeństwa, ludzkiej życzliwości. Przeważnie nie wyobrażamy sobie życia bez muzyki, kultury, zabawy. Pamiętajmy o tym w zetknięciu z innymi narodami. Na pewno ułatwi to rozumienie świata oraz czerpanie radości z wzajemnego obcowania.
2 thoughts on “Z południa na północ, czyli co wspólnego mają ze sobą Włochy, Hiszpania i Irlandia”
Comments are closed.