Z Muzyką przez życie
Towarzyszyła mi od zawsze. Przez osiemnaście lat mojego życia była jego nieodłączną częścią. Z dziecięcej fascynacji przerodziła się w „coś”, co stało się „wielkim kawałkiem mojego serca”. Zajmuje mi większość wolnego czasu, to jej poświęcam się w całości. Muzyka.
Jednak czym byłaby Muzyka bez człowieka? A czym człowiek bez Muzyki? Otóż, nie byłoby ani tego, ani tego – ich przenikanie się jest widoczne niemalże gołym okiem. Nie ma Melodii bez człowieka, tak samo jak nie ma człowieka bez Melodii. Dźwięki towarzyszą nam cały czas, a moja historia obrazuje tę dziwną, ale i piękną, zależność prawie idealnie.
9 grudnia to dla większości ludzi zwykłe, nic nie znaczące dwadzieścia cztery godziny, lecz nie dla mnie. Jest to dzień moich urodzin. Nie mam zamiaru pisać kolejnej historii rozpoczynającej się słowami: „gdy się urodziłam to zamiast płakać – śpiewałam”. Nic z tego! Moje narodziny były zwyczajne. Niezwykłe jest to, co działo się potem.
Jak się okazało przyszłam na świat z malutkim defektem – był nim rozszczep, który dawał bardzo wiele szans na to, że nigdy nie będę mówiła. Pierwszą reakcją moich rodziców było szczęście, że w ogóle jestem. Później zaczął się płacz. Myślę, że nie były to łzy smutku, a raczej przerażenia i współczucia. Jestem pewna, że mama i tata bali się, że nie podołają mojemu wychowaniu i temu, żeby pomóc mi rozwijać się jak najlepiej się da.
Od chwili narodzin mogłam poczuć niekończącą się miłość najbliższych. Nie pamiętam zbyt wiele z tamtego okresu, co nie powinno nikogo dziwić, ale jestem pewna, że wszyscy dookoła mogli zobaczyć jak wielkim „oczkiem w głowie” jestem dla mojej rodziny. Mama bardzo często śpiewała mi do snu, ale nie tylko. Cały czas nuciła przeróżne dźwięki, gdy leżałyśmy w szpitalu czy podczas podróży do wszelkiego rodzaju klinik. Ku zaskoczeniu wszystkich, włącznie z lekarzami i pielęgniarkami, mówiłam już po 10 miesiącach od urodzenia! Każdy z personelu medycznego twierdził, że to dzięki mojej ukochanej rodzicielce. Diagnoza była prosta – dziecko mówi przez to, że niemal całą dobę słyszało mowę i śpiew. To zasługa Mamy i Muzyki – to one nauczyły mnie z początku gaworzyć, a potem wypowiadać pełne wyrazy i zdania.
Nigdy w swoim życiu nie miałam okazji poznać żadnego z moich dziadków. Jeden z nich zmarł kilka miesięcy przed moimi narodzinami, a drugi wiele, wiele lat przed nimi. Muzyka „wywróciła moje życie do góry nogami” po raz kolejny, gdy dowiedziałam się, że tata mojej mamy grał na skrzypcach. Nie potrafię nawet opisać tego, co wtedy czułam. Bo jakie odczucia mogło mieć sześcioletnie dziecko, gdy dowiedziało się, że ktoś z jego rodziny potrafił robić coś tak niezwykłego? Jedyne, co pamiętam to to, że przyszła do mnie wtedy chęć kontynuowania historii dziadka, że powinnam pójść w jego ślady i również w całości oddać się temu instrumentowi. I tak też zrobiłam. Rodzice mieli świadomość, ile wyrzeczeń kosztuje uczęszczanie do szkoły muzycznej. W wieku siedmiu lat poszłam na mój pierwszy w życiu poważny egzamin. Wchodząc do budynku, poczułam ogromny strach. Nie wiedziałam, co czeka mnie w środku. Całe szczęście wszyscy okazali się naprawdę bardzo mili. Razem z mamą udałam się do sali, gdzie miały się odbywać przesłuchania – niestety byłam ostatnia w kolejce, a stres rósł z każdą chwilą. Gdy po kilku godzinach oczekiwania przyszła moja kolej, wszelkie informacje, jakie miałam zapamiętać, po prostu ulotniły mi się z głowy. Udając pewną siebie weszłam do małego pomieszczenia, w którym stał fortepian i stolik. Najpierw kazano mi powtórzyć wyklaskany wcześniej przez nauczyciela rytm – nie było to trudnym zadaniem, więc poradziłam sobie bezbłędnie. Następnie przyszła kolej na zaśpiewanie przygotowanej wcześniej piosenki. Tutaj pojawił się problem – zapomniałam wszystkich słów. Byłam pewna, że jest już po egzaminie w momencie, w którym poleciały mi z oczu pierwsze łzy. Na moje szczęście, panie nauczycielki rozumiały problemy związane z tremą i zaczęły nucić Wlazł kotek na płotek. Właśnie tym wielkim hitem zdałam wstępne testy do szkoły muzycznej. Po zaśpiewaniu przyszła pora na ostatnie zadanie – powtarzanie dźwięków albo ich sekwencji po fortepianie. W tej chwili stało się coś, czego nigdy wcześniej bym się nie spodziewała – stwierdzono u mnie bez mała idealny słuch muzyczny. Powiedziano mi wtedy, że to całkiem możliwe, że mam “słuch absolutny”. Jako dziecko nie wiedziałam w ogóle, co to znaczy. W sumie może i dobrze, bo przez tę przypadłość ciążyła na mnie ogromna presja, której dzięki nieświadomości nie czułam.
Szkoła muzyczna była dla mnie niewątpliwie ogromną szansą na rozwój, nie tylko ten muzyczny. Pozwoliła mi ona zbudować pewność siebie, o którą tak trudno młodym osobom. Dzięki niej poznałam, czym jest odpowiedzialność i poświęcenie. Same lekcje były bardzo przyjemne. Doskonale pamiętam zajęcia rytmiki, na których często tańczyliśmy czy kształcenie słuchu, gdzie mieliśmy np. muzyczne dyktanda polegające na zapisywaniu na pięciolinii granych przez nauczyciela dźwięków. Miałam bardzo miłe koleżanki, niektóre z nich pamiętam do dzisiaj. Były też różne sporne sytuacje. Raz jedna z dziewcząt z mojej klasy wzięła do domu mój pamiętnik, żeby się do niego wpisać. Później okazało się, że kilka dni po tym wypisała się ze szkoły. Nigdy więcej nie spotkałam tej dziewczyny, a także do tej pory nie odzyskałam swojej pamiątki z dzieciństwa. Obecnie wspominam tę sytuację jako coś zabawnego, ale wtedy zupełnie nie było mi do śmiechu.
Niestety, nie zawsze było tak kolorowo. Czasem „dostawałam nieźle w kość”, szczególnie kiedy opuszczałam lekcje. Ze względu na moje zdrowie, a raczej jego brak, musiałam jeździć na przeróżne turnusy rehabilitacyjne. Wiązało się to niestety z długimi nieobecnościami w szkole. Samodzielne nadrobienie zaległości po tak długiej absencji jest niemal całkowicie niemożliwe, a na pewno trudne dla siedmioletniej dziewczynki. Do „muzyka” (tak nazywaliśmy szkołę muzyczną) musiałam dojeżdżać prawie trzydzieści kilometrów. Już w pierwszej klasie podstawówki trudno mi było połączyć naukę z muzykowaniem. Bywało tak, że wychodziłam z domu o siódmej rano i wracałam o dwudziestej pierwszej, dopiero wtedy znajdując czas na odrabianie lekcji. Wiele różnych czynników złożyło się na to, że w połowie trzeciej klasy przerwałam pobieranie nauki w szkole muzycznej. Do dzisiaj pamiętam jednak mój pierwszy występ czy egzamin końcoworoczny. Zdecydowanie nauczyłam się wtedy cierpliwości i pokory. Rezygnacja ze skrzypiec wydawała mi się wtedy dobrym pomysłem. Obecnie mam jednak zupełnie inne zdanie.
Po przerwaniu nauki w SM nie zerwałam całkowicie z muzyką. Nadal zostały we mnie umiejętności, które wykorzystywałam na wszelkie sposoby. Bardzo często grałam na skrzypcach w szkole czy kościele. Najbardziej utrwalił mi się w pamięci moment, w którym wykonałam Barkę na swojej I Komunii Świętej. Było to zdecydowanie najbardziej ekscytujące przeżycie, jakiego miałam okazję doświadczyć. Krótko po przerwaniu nauki zapisałam się na lekcje śpiewu w pobliskim centrum kultury. Tam okazało się, że potrafię śpiewać. Od tamtego czasu jestem związana z Muzyką jeszcze bardziej. Na tych lekcjach minęła mi reszta życia, aż do końca gimnazjum. Wtedy i z tego musiałam zrezygnować z powodu rozpoczęcia nauki w liceum.
Pojawił się we mnie pomysł, by kontynuować naukę gry na skrzypcach w szkole muzycznej, w mieście, do którego miałam w planach chodzić do klas ponadgimnazjalnych. Po raz kolejny udałam się na egzamin, który powinien wyglądać tak samo jak ten pierwszy, gdy byłam malutka. Teraz jednak rozpoczął się on od tego, że usłyszałam: „szukamy młodszych osób niż ty”. Znów się popłakałam, jednak teraz nikt nawet nie zwrócił uwagi na to jak zabolały mnie wcześniejsze słowa. Kazano mi grać i śpiewać ze łzami w oczach oraz z przysłowiową „kluchą w gardle”. Myślę, że nie trudno sobie dopowiedzieć jak wypadłam na tym egzaminie. Praktycznie wybiegłam ze szkoły i obiecałam sobie, że już nigdy tam nie wrócę. Nie dlatego, że jestem „za duża na granie”, ale dlatego, że zwyczajnie zostałam okłamana. W międzyczasie usłyszałam też, że mieszkam za daleko od placówki, że będzie mi trudno pogodzić liceum ze szkołą muzyczną i inne takie wymówki. Jednym słowem szukano „dziury w całym”, a to, że jestem już w wieku, w którym nie przyjmują do szkoły muzycznej było po prostu brednią. Owszem, małe dzieci uczą się szybciej, ale miałam już opanowane praktycznie 3 lata nauki – w niczym nie byłabym gorsza od siedmiolatków rozpoczynających swoje muzyczne przygody.
Obiecałam sobie, że tam nie wrócę, ale słowa nie otrzymałam. Bardzo zależało mi na tym, by móc po liceum udać się na studia muzyczne, dlatego za kilka tygodni poszłam na egzamin do Szkoły Muzycznej II stopnia, by móc uczyć się śpiewu. Na tym etapie wypadłam tak jak w pierwszej szkole – praktycznie bezbłędnie, jednak pojawił się kolejny „haczyk” i pretekst, by mnie odrzucić. Byłam osobą ze wsi, z zewnątrz, a w pierwszej kolejności przyjmuje się osoby z miasta. Wprost usłyszałam, że poszło mi bardzo dobrze, ale raczej nie będę przyjęta, bo nie mieszkam w „okręgu” szkoły – słowo to wzięłam w cudzysłów celowo, ponieważ nie ma czegoś takiego, znów zostałam oszukana. Tutaj skończyło się szukanie „dziury w całym”. W tabeli wyników zostałam umieszczona na liście rezerwowych, jednak nigdy nie uzyskałam informacji o zwolnieniu się dla mnie miejsca. Samo uczęszczanie do liceum w tamtym mieście również mi się nie udało, ponieważ przepisałam się do mojej obecnej szkoły po zaledwie trzech dniach od rozpoczęcia roku szkolnego. Cały ten okres w moim życiu kojarzy mi się jedynie z niespełnionymi marzeniami i zamknięciem sobie drzwi do wyśnionej przyszłości.
Obecnie jestem w klasie maturalnej. Powinnam już poważnie decydować o swojej przyszłości i kierunku, w jakim się udam po skończeniu liceum. Niestety, każda próba wybrania dla siebie zawodu kończy się u mnie ogromnym płaczem i smutkiem. Jedyne, co naprawdę chciałabym robić w życiu to granie i śpiewanie. W tym momencie pojawia się problem, ponieważ nie zostanę przyjęta na żadne studia muzyczne bez ukończenia Szkoły Muzycznej I lub II stopnia. Okazało się, że moją przyszłość i marzenia skreśliłam w 3 klasie podstawówki. Czy mogłam przewidzieć, że tak potoczą się moje losy? Nie wiem, ale na pewno powinnam. Teraz byłoby mi o wiele łatwiej.
We wrześniu tego roku zapisałam się do ogniska muzycznego w mojej dawnej szkole, gdzie uczę się gry na skrzypcach. Niestety nie daje mi to możliwości otrzymania świadectwa ukończenia szkoły, więc jednocześnie nie uzyskam podstaw do starania się o przyjęcie na Akademię Muzyczną. Wróciłam także na lekcje śpiewu. Nie potrafię nawet wytłumaczyć tego, co mnie po raz kolejny pchnęło w tę stronę. Robię to tylko i wyłącznie dla siebie. Myślę także, że po to, by Muzyka znów zaczęła mi się kojarzyć z czymś przyjemnym, co sprawia mi radość i na powrót daje siły do życia. Nadal pozostaje we mnie smutek z powodu niespełnienia.
Bardzo przeżyłam omawianie na lekcji języka polskiego Cudzoziemki Marii Kuncewiczowej. Nigdy tak bardzo nie utożsamiałam się z bohaterką jakiejkolwiek książki jak wtedy. Z jednej strony czułam w sobie żal i rozgoryczenie Róży, z drugiej cieszyłam się, że nie tylko ja mam takie problemy, zaś z trzeciej bałam się, że skończę tak samo nieszczęśliwie jak ona.
Z pozoru może wydawać się, że Muzyka zniszczyła mi życie i sprawiła, że jestem smutna, nie potrafię się cieszyć. Nic bardziej mylnego. Prawdą jest, że mogło być lepiej, jednak jestem pewna, że bez tych kilku dźwięków każdego dnia byłoby ze mną jeszcze gorzej. Może nie do końca „mam Muzykę” w takim stopniu, w jakim bym tego oczekiwała, jednak wierzę, że uda mi się spełnić swoje marzenia i znajdę sposób na przyszłość związaną z moją pasją. „Mam Muzykę…”, więc przeżywam wzloty i upadki, jestem radosna i smutna, spokojna i wściekła, spełniona i nieszczęśliwa. „Mam Muzykę…”, więc jestem człowiekiem.
Tekst brał udział w I Ogólnopolskim Konkursie na Reportaż „Mam Muzykę…”, adresowanym do młodzieży w wieku 14-19 lat.
Sponsor konkursu: