Śmierć, Szatan i Biblia, czyli opowieść o zakochanych w Chaosie
Ósma rano. Zmęczona długą podróżą, po wysuszonym i zimnym chodniku ciągnę nieśmiało żółtą walizkę. Ceglane mury budynków pochłaniają konsekwentnie poranne światło, odbite od niezmąconej tafli kanałów. Hamburg – w tej niewielkiej, pustej jeszcze, malutkiej Wenecji, w atmosferze średniowiecznej niepewności i oczekiwania na (być może ostatni) wschód słońca, Infestissumam oddziałuje silniej. I ta myśl, że jestem tu znowu – znowu ściągnęły mnie tu te same dźwięki. Złowieszcze odgłosy miasta mieszają się z muzycznym rytuałem płynącym z słuchawek. Przechodząc obok miejscowego muzeum tortur, tajemnicze formuły wraz z utworem Year Zero dźwięczą mi w umyśle: Belial…, Behemoth…, Beelzebub…, Asmodeus…, Satanas…, Lucifer…. Trudno uwierzyć w to, że gdzieś na świecie mogłoby istnieć lepsze miejsce na koncert Ghost.
Osiągnąwszy poniekąd cele projektu utopii społecznej, Szwedzi stali się gigantami nie tylko w ekonomicznym świetle. Jak to możliwe, że Ludzie Północy osiągnęli mistrzowski poziom w niemal każdym gatunku? Co sprawia, że diabelski interwał na północy ma więcej głębi niż w jakiejkolwiek innej części świata?
Nad tym demonicznym projektem czuwa niezmiennie jeden człowiek. Tobias Forge, który pod postaciami Papy Emeritusa I, II oraz III, a także Cardinala Copii, w ciągu niespełna 10 lat stworzył cztery rewolucyjne albumy oraz uniwersum, które w swojej teatralności potrafi zarówno przerażać, jak i wywołać na twarzach widzów subtelny, ironiczny uśmiech. Aby dokładniej zrozumieć fenomen Ghost, należy przyjrzeć się w pierwszej kolejności jego formule. To nie jest zwykły zespół, który wychodząc na scenę, „prezentuje” swój materiał. Zespół to ludzie, a materiał należy do nich. W Ghost jest inaczej. W Ghost nie ma ludzi. W Ghost są duchy, i to one wprawiają publiczność w trans, są nieosiągalne, nie rozdają autografów, nie dzielą się swoim życiem w mediach społecznościowych, nie mają nazwisk. Twórczość Ghost jest tu i teraz, istnieje w niezdefiniowanej przestrzeni, którą tak pieczołowicie przemyślał i stworzył jeden człowiek. Dał jej swoistą autonomię, własne życie. Tobias Forge jest medium tej niezbadanej siły, którą, sprowadziwszy do rzeczywistości, uczy funkcjonować w niej pod postacią dźwięku i teatralnego rytuału.
W czasach, gdy artystyczny aspekt zainteresowania okultyzmem trąci już nieco myszką, a pokoleniowy konflikt o rock’n’rollowym podłożu został już zażegnany, pakt artysta-diabeł zdaje się być dość kiepską strategią budowania popularności. Tymczasem Papa Emeritus I zapowiada przybycie Antychrysta, jego następca zwiastuje Year Zero, czyli początek nowego ładu po przybyciu siły o wielu imionach (zakładamy, że chodzi tu o szatana), krytykuje jednocześnie ludzką obłudę i żądzę władzy, świętą łacinę wykorzystuje do układania satanistycznych modlitw. Od następującej po Infestissumam Meliorze możemy mówić o Ghost w kategoriach zespołu komercyjnego. Podąża on jednak konsekwentnie tym samym szlakiem, zatem Papę Emeritusa II zastępuje Papa Emeritus III.
Ghost króluje w magazynach muzycznych. Festiwale biją się o koncerty, a w świecie rocka każdy zna już tekst He Is. Rodzą się kontrowersje. Zespół zdobywa oddanych fanów, ale i zagorzałych przeciwników. Satanizm czy teatrzyk dla dzieci? Po co im te maski? Heavy metal czy pop rock….? W końcu coś się wydarza. Po procesie w sądzie Papa Emeritus przestaje być Antypapieżem, ucieleśnieniem zła, które zobaczyć możemy tylko na scenie w noc satanistycznego rytuału. Spod masek Ghouli wychodzą zwykli, sfrustrowani współpracownicy Tobiasa. I nie chcą ofiary dla Antychrysta. Chcą pieniędzy, czyli tego, co lubią najbardziej zwykli śmiertelnicy – zdaje się, że właśnie ci z Year Zero.
Papa Emeritus nie żyje. Zdawać się może, że przedstawienie skończone. Ghost wskrzeszając Papę straci wiarygodność, a Tobias Forge nie jest przecież twarzą tego przedstawienia. Dotychczasowa twarz jest już martwa, a zabiła ją hipokryzja. Mistycyzm całego przedsięwzięcia nie istnieje. Kłamstwo.
W tym momencie spotykamy się z nieoczekiwanym. W przestrzeni Ghost cofa się czas. Papę Emeritusa III zastępuje Cardinal Copia, a wraz z albumem Prequelle rozpoczyna się nowe, średniowieczne przedstawienie. Wyglądem przypominającym bardziej XIX-wiecznego gangstera, Cardinal Copia naucza wiernych o ludzkiej bezradności wobec losu, nieuchronności śmierci, całym tym życiowym bagnie, w którym znajduje się człowiek od początku istnienia. Wszystko zgnije w objęciach szerzącej się zarazy, a szczególnie ci, którzy sprzeciwią się Absolutowi.
Dopiero trzecia. Hala sportowa w Hamburgu już za dwie godziny zostanie oblężona przez setki fanów, rozpocznie się koszmar ochroniarzy i pracowników skanujących bilety. Szósta. W oczach kolejkowiczów pojawia się błysk metalu – tego z barierki w pierwszym rzędzie. To istna kopalnia sprinterskich talentów. Punktualnie o godzinie 19:00 słychać łoskot wyrzucanych butelek, nieuporządkowany hałas, stukot butów i krzyki stróży porządku. W końcu napięcie opada, pod palcami czuję przyjemny chłód mojej ulubionej, gładkiej faktury. Z drinkiem w ręku, zawieszona na metalowym pręcie ponownie pogrążam się w zadumie i spokojnym oczekiwaniu.
Scena metalowa XXI wieku cierpi na odtwórczość, która zjada nawet jej korzenie. Ghost za to broni się przed falą korporacyjnej zwykłości nie tylko wizerunkiem, ale i subtelnym pierwiastkiem wykwintności, należącym tylko do nich. To właśnie on sprawia, że stojąc w tłumie w wielkiej hali mam wrażenie, że równie dobrze mogłabym przebywać teraz w kasynie z grupką gangsterów. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Nastrój przed rozpoczęciem przedstawienia budują tu klasyczne kompozycje. Przede wszystkim Klara stjärnor Jana Johannsona, który, jako jeden ze szwedzkich jazzowych pianistów ubiegłego stulecia, zdobył Grammy. Utwór ten znalazł się na początku setlisty nieprzypadkowo. Młodzi spadkobiercy skandynawskiego muzycznego geniuszu zostali tą nagrodą uhonorowani w kategorii Best Metal Performance. Tym spokojnym, salonowym utworem dają znać, że to właśnie do nich należy ta noc i ta publiczność. Zaraz potem Miserere mei, Deus (Przebacz mi, Panie). Brzmi jak satanistyczny wstęp do ciemnego rytuału, który już zaraz zaserwuje nam Ghost. Tymczasem to kolejna ironia, która świetnie funkcjonuje w tym mrocznym uniwersum. A publiczność bawi się dobrze pod groźbą czyhającej ekskomuniki. Nikt nie spodziewa się inkwizycji. Już nikt.
Światła kiedyś muszą zgasnąć. Przed nami jeszcze jedno intro. Nikt nie słucha, to nie jest grzeczna publiczność. Halę przeszywa wściekły wrzask. Panująca w Sporthalle atmosfera nie jest typowo heavymetalową rozpustą, nie jest też przesadnie patetyczna, mimo że nastrój większości utworów Ghost mógłby to sugerować. Można powiedzieć, że odzwierciedla ciekawość – to coś nowego. Wokół mnie biegają zaaferowani drinkami fani, seksowne metalówki, dla których to właśnie te drinki długowłosi chłopcy kupują. Nic z tego, Panowie.
Jak wygląda ta subkultura? Co oni właściwie czują i po co tu przychodzą? Mają tu muzykę. W tym miejscu przestaje być istotne, czy jesteś piętnastoletnim gimbusem, który przyszedł tu z tatą, czy szukasz chłopca na wieczór w rytmie Dance Macabre, czy może jesteś zagorzałym fanem, który przyjechał tu z żółtą walizką i w oczekiwaniu na otwarcie stałeś pod halą 4 godziny. Wraz z pierwszym uderzeniem Rats wszyscy są zjednoczeni w swojej negacji zastanego porządku świata. Ci z irokezami, ci, którzy właśnie wyszli z korporacji, ci, którzy, pomimo parudziesięciu lat na karku, nadal czują się studentami. Migają kolorowe naszywki, wściekłe ćwieki, a w świetle reflektorów lateksowe legginsy koleżanek obok przyciągają jeszcze więcej męskich spojrzeń. Zapominają o deadline’ach, maturach, cenach drinków w barze. To ich naturalna, nieracjonalna rozrywka, sięgająca głęboko w ich dziką, pierwotną naturę. Uzależnia.
W metalu słuchacz szuka zrozumienia, a charakterystyczny dla tego gatunku patos sprawia, że koncerty to nie tylko wydarzenie stricte muzyczne czy towarzyskie, ale także głęboko emocjonalne. Rodzi się tu wrażenie obecności wyższego celu, potrzeba wolności. Taki właśnie jest tu tłum. Publiczność po raz kolejny wykrzykuje Them Rats!, w trakcie następnego utworu Faith Is Mine!. Ci ludzie chcą być częścią tego wydarzenia, częścią jakiegoś elitarnego rytuału, nie znoszą braku zaangażowania. Wydzieram się tak głośno, by było mnie słychać aż w ojczyźnie Ghouli. Ritual obwieszcza, że wojna się zaczyna. W przypadku Ghosta żelazny miecz zastępuje metafizyczna potęga, narkotyczne przeświadczenie o własnej wielkości i obecności Ducha. Cardinal Copia chce uczyć ludzi korzystania z demonicznej władzy. Słychać Cry for Absolution.
Podczas gdy przedsiębiorcy i naukowcy otwarcie postulują, że żyjemy w nowym renesansie, Ghost do opisywania rzeczywistości posługuje się średniowieczem. Motywy muzycznych interpretacji łacińskich modlitw są obecne w każdym utworze – w chórkach, w partiach klawiszowych, spokojnej, przepełnionej świadomością władzy, jednocześnie sugerującej niekwestionowaną mądrość i odpowiedzialność Cardinala intonacji wokalnej Tobiasa, a co najważniejsze – w tekstach. Ghost, posługując się fikcyjną sferą sacrum, krytykuje pychę i chciwość nowoczesnych ludzi. Refren Absolution, namiętnie wyśpiewywany przez publiczność, jest niczym innym jak odwołaniem do średniowiecznej wizji sądu ostatecznego. W zwrotkach Papa poruszył aktualne tematy (mówimy tu o okresie Meliory, a zatem – kadencji Papy Emeritusa III). Materializm społeczeństwa zaprowadzi ich do piekła. Zaświaty są tu miejscem, gdzie znajdziemy wszystko to, czego tak mocno w życiu pragniemy, a zaprowadzi nas tam Antychryst.
Nie zapominaj o śmierci – żaden z utworów nie urzeczywistnia tej idei tak trafnie jak Pro Memoria. Nad życiem ma władzę siła większa od ciebie – a siłą jest tu Ghost. Jej urzeczywistnienie to rozpoczynająca się smyczkowym wstępem ballada o śmierci, po której odsłuchaniu już zawsze będę czuła, że ktoś za mną stoi. Być może średniowieczne koncepcje w XXI wieku nie są aż takim przeżytkiem, jak wszyscy sądzą. Cardinal Copia, odwołując się do panującej w jego uniwersum dżumy, przypomina słuchaczowi: Wkrótce umrzesz – to jedyne, na co zasługujesz. Zanim ręce podniosą się w geście uwielbienia, słowa te zabrzmią z jego ust jeszcze kilka razy.
Kardynał na żywo śpiewa skrzekliwie, być może ostentacyjnie buntując się przeciwko znienawidzonemu przez krytyków autotune’owi. Jest trochę Kardynałem, a trochę nieidealnym Tobiasem. To nieważne, bo gdy wchodzi w pierwsze dźwięki Witch Image serca publiczności są już opanowane przez hipnotyzujący riff. Włosy moich „barierkowych sąsiadów” są wciąż puszyste i roztrzepane – już niedługo, od podróżowania góra-dół, zaleją się potem.
Wskrzeszenie koncepcji stosowanej w latach osiemdziesiątych, polegającej na nadaniu show elementu teatralności, zasłonieniu go mgiełką niepewności, a nawet strachu, to nie wszystko. Publiczność w XXI wieku jest wymagająca, bo przeżyła już zjadającego nietoperze Ozzy’ego Osbourne’a, wymazanego sztuczną krwią Alice’a Coopera, latającego Gene’a Simmonsa i mordujących się nawzajem norweskich black metalowców. Dlaczego zatem w Ghost wyszło coś, co nie udało się tak wielu zespołom naśladującym heavymetalowych gigantów?
Może właśnie dlatego, że Ghost nikogo nie naśladuje. Nikt nie wierzy w Antypapieża na serio, zespół stawia na udawanie, które, dogłębnie zrozumiane, staje się w końcu prawdą w jego własnym, wyimaginowanym świecie. To rzeczywistość wyobrażona, taka jak ta w horrorach – boimy się jej, ale w głębi serca wiemy, że Drakula po zmyciu makijażu staje się Christopherem Lee, a demoniczny dzieciak ze Smętarza Dla Zwierzaków po ciężkim dniu na planie zostanie przez rodziców zagoniony do mycia zębów. Wiemy, ale nie myślimy o tym, bo lubimy to, co nadprzyrodzone i niewyjaśnione. Potrzebujemy takiej ironicznej niewiedzy i abstrakcyjnych idei, które daje nam Ghost.
To wszystko widać po wyznawcach Antypapieża. Odwrócony krzyż w okręgu widoczny jest na co drugim t-shircie. Przy barierkach dziewczyny z zamkniętymi oczami śpiewają złowieszcze refreny. Z powiek spadają drobinki czarnych cieni.
Tobias potrafi umiejętnie żonglować gatunkami, tworząc swego rodzaju remix klasycznych riffów Black Sabbath ze stadionową chwytliwością Iron Maiden, a nawet dyskotekową koncepcją kosmicznego rave’u.. Jednocześnie nawiązania te nie są oczywiste. Dorzucając jeszcze uwodzicielski (choć na żywo wypadający dobrze jedynie w tych mocniejszych numerach) wokal, otrzymujemy heavy metal na miarę XXI wieku.
Ghost rzuca wyzwanie nowoczesnym progrockowcom, którzy za cel obrali złożoność techniczną i kompozycyjną. Podczas gdy moda na kombinowanie rozwinęła tysiące zespołów w gatunkach takich jak prog metal, nu metal czy metalcore, Ghost postawił na urzekającą, niemodną i zagraną już w każdy możliwy sposób prostotę. Przynajmniej tak się wszystkim wydawało.
Instrumentalne Miasma zaskakuje nie tylko brzmieniem, ale także bogactwem ścieżek. Znajdziemy tu nie tylko klawisze, organy i gitarę, ale także saksofon. Tobias odgrywając niespodziewaną dętą solówkę w postaci Papy przybywającego znikąd puszcza oko wszystkim tym, którzy myślą, że zrozumieli Ghosta. Jazzowe inspiracje są w Miasmie niemal namacalne. Sam tytuł oznacza atmosferę przepełnioną nieszczęściem, niepokojem, odór śmierci. I rzeczywiście, szczególnie silnie żołądek ściska elektroniczna solówka na klawiszach… no i ten saksofon…. Miasmy ze względu na ten makabrycznie złowieszczy wydźwięk nie sposób odtworzyć dwukrotnie. Za tak „prostą złożoność” ludzie kochają Ghost. Podczas gdy zbuntowany image zespołów z lat 80’tych, takich jak Venom, Black Sabbath czy Megadeth wraz z wiekiem stracił na wiarygodności, Ghost stał się religią młodego pokolenia – ironicznego, pełnego żalu do oczywistości świata rzeczywistego, zagubionego i niewiedzącego w co wierzyć. To właśnie ta podniosła ironia, którą muzycznie i wizualnie tworzy Tobias, jest podstawą sukcesu Ducha.
Publiczność jednoczy się w nawracającym niedowierzaniu. W Prequelle upatrują Abby – zespołu swojego dzieciństwa. I, prawdę mówiąc – coś w tym jest. Ten subtelny, nieuchwytny pierwiastek, sprawiający że równie dobrze Ghoule mogłyby z powodzeniem biegać po scenie w dzwonach. Tymczasem wśród fanów obecnych w hali ze świeczką takich strojów szukać. To jest właśnie największa wartość twórczości Ghost – dotarła do najbardziej konserwatywnej i zamkniętej muzycznie grupy społecznej, oddziałuje na nią i uczy wyłamywania się ze schematów, mimo że jeszcze wiele przed nami. To między innymi dzięki nim młodzież podważa sens bycia „true”, gwarantując tym samym nieustanny rozwój gatunku.
Przypatruję się scenie zahipnotyzowana. Bezskutecznie szukam spojrzenia Ghoula ukrytego pod srebrną maską. Czy to możliwe, by tłum utożsamiał się tak silnie z kimś, kto nie istnieje? Widzę, jak Cardinal Copia podejmuje zabawny dialog z kimś po przeciwnej stronie wybiegu. W nieskazitelnie czystym białym garniturze, charakterystycznym wokalem obejmuje dusze wszystkich zgromadzonych, którzy odpowiadają krzykiem uwielbienia na każdy jego ruch.
Przed Prequelle nikt nie spodziewał się, że średniowiecze w uniwersum Ghost funkcjonować będzie w rytmach doom metalu wymieszanego z oldschoolowym electro. Chwytliwe, dyskotekowe Dance Macabre czy Square Hammer to jednak nie wszystko, co ma do zaoferowania. Twórczość Ducha to dezorientacja, wielka niewiadoma, która hakuje po kolei system szufladkowania gatunkowego u swoich słuchaczy. Na żywo utwory powracają z jeszcze większą mocą, pozwalają płynąć ze sobą wielotysięcznym tłumom. Przebój jest hymnem. Na twarzach wykrzywionych w grymasie bólu, pełnych zawodu, odczytuję tekst Cirice. To nie jest ballada miłosna. Nie? A może jednak ktoś pcha nas nieustannie w kierunku zbudowania uczucia skierowanego nie tyle do człowieka, co do idei? Nie ukryjesz się przede mną, nic pomiędzy nami nie ma, czujesz dudnienie? Dudnienie rozchodzi się po ciałach. Ktoś woła znajomych, ale nikt nie przychodzi.
Nastaje antrakt i wszystko powraca do normalności. W tej przerwie można poczuć się jak w domu. Widzę znajome twarze z całego świata, przyjaciół, których widuję jedynie podczas tras ulubionych zespołów. Tylko to nas łączy. Albo aż to. Słucham opowieści o wywiadach amatorskich dziennikarzy – podróżników, o tanich lotach do Skandynawii, o podziemnych festiwalach organizowanych przez zapaleńców w jakichś podmiejskich dziurach, o imprezach na backstage’u, o niekończących się koncertowych planach. Wszyscy mówią sobie po imieniu, nikt nie pyta o wiek, poglądy polityczne, czy plany na przyszłość. Śpiewamy wspólnie kawałki Iron Maiden puszczane w przerwie z playbacku, wspominamy zeszłoroczne koncerty, chwalimy się złapanymi przy barierce fantami. To właśnie wolność tej subkultury kocham najbardziej. Żyjemy z dnia na dzień, podróżujemy często i daleko za zarobione w kiepskiej pracy pieniądze, śpimy i imprezujemy po koncercie w namiotach nowo poznanych znajomych, następnego dnia gubimy się w festiwalowym tłumie i nierzadko nie znajdujemy nigdy. Ktoś pyta mnie, czy jadę w tym roku na Wacken. Owszem, jadę. Czy chcę dołączyć? Jasne! Co sądzę o ostatniej trasie Manowar? Szkoda kasy, sprzedali się. Lubisz Helloween? O, stary, widziałam osiem razy – zaprosiłam Kaia Hansena na osiemnastkę.
W drugim akcie nieco więcej gadania, więcej ironii, mniej przebojowości. Być może to miejsce na odpoczynek, złapanie oddechu. Nie do końca jestem jednak pewna dla kogo było to rozrzedzenie atmosfery – muzyków czy fanów? Cardinal Copia zmienił się z bezwzględnego sędziego w cyrkowego żartownisia. Publiczność to wyczuwa. No, ci bardziej pijani może nie. W swojej mrocznej odsłonie są nieosiągalni, a ludzie upajają się nie tylko patosem, ale i mrocznym wizerunkiem. Drugi akt pokazuje ich w nieco bardziej ludzkim świetle. Kolejny zwrot akcji, dezorientacja.
Po śmierci Papy Emeritusa na drodze procesu pękła nitka autentyczności zespołu . W drugim akcie na własne życzenie przecinane są kolejne, ale to chyba zamierzony efekt. Śpiewamy hymny takie jak Satan Prayer i do granic możliwości przepełnione ciężarem Mummy Dust, jednocześnie wyłapując dolarowe confetti z wizerunkiem Papy. Cardinal Copia to ironiczny gangster. Lubi sobie pogadać, czasami może zbyt długo. To wszystko w tak zwanym międzyczasie.
Publiczność tańczy podczas Square Hammer, błaga o więcej. Z ekscytacją po raz kolejny witamy Year Zero. Tym razem z nieco większym przymrużeniem oka dajemy się zahipnotyzować satanistycznej balladzie He Is. Przesterowane rakiety na chwilę zastępują gitary akustyczne. Jeden ze sztandarowych utworów zespołu fani witają przejmującą ciszą. Zaraz potem jedyny cover w repertuarze – nieśmiertelne If you have Ghosts. Kto by pomyślał, że jeden ze szlagierów klasycznego rockmana Roky’ego Ericksona stanie się wizytówką show, które poniekąd dało początek nowej filozofii subkultury metalowej. Ghost to zatem troszkę przyciemniona i zadymiona kontynuacja klasyki.
Szalejemy w czerni przy szatańskich dźwiękach, a potem wracamy do domu stukając po chodniku kółkami żółtej walizki. Chcemy dobrze się bawić, mamy własny, wyimaginowany świat, społeczność zakochaną w krwi i mroku. W zamykającym koncert Monstrance Clock śpiewamy chórem: Come together, together as one. Come together, for Lucifer’s son. Nikogo nie pomijamy.
Reportaż został wyróżniony główną nagrodą w II Ogólnopolskim Konkursie na Reportaż „Mam Muzykę…”, adresowanym do młodzieży.