Muzyka ma duszę i dusze łączy
Całe moje świadome życie ukształtowała muzyka. Nikt nigdy nie uczył mnie jej słuchać. Nikt nigdy nawet nie próbował mnie z nią zaznajamiać. Nikt – ale ona była zawsze. Serce mojej mamy pompowało wraz z krwią melodie. Bynajmniej nie dziecięcych kołysanek. To było coś innego. To był szał. Zachrypnięte zaklęcia. Coś niesamowitego. Myślę, że to od zawsze krążyło w mych żyłach. Wymagało jednak czasu, bym to dostrzegła, choć tak naprawdę wystarczyło się tylko skaleczyć. Zaciąć kartką zwykłego papieru. Banalna sprawa, można pomyśleć. Nic bardziej mylnego.
Przed muzyką było słowo. Dużo słów małej dziewczynki, piszącej swoje pamiętniki od dziewiątego roku życia, z czasem przeobrażając je w rewolucyjne dzienniki. „Z czasem” znaczy: w chwili, w której ona zaczęła słuchać. Miała wówczas jedenaście lat.
Wszystko zaczęło się bardzo niepozornie, żeby nie powiedzieć wręcz głupio, typowo. W telewizji leciał pewien znany muzyczny program rozrywkowy. Dziewczynka akurat krzątała się między kuchnią a salonem, kiedy dotarł do niej pewien zlepek dźwięków, który przykleił się gdzieś wewnątrz jej głowy i trzymał tak uparcie, że żadna siła nie mogła go oderwać. Nie dawał jej spokoju, a ona była coraz bardziej przekonana, że już kiedyś wcześniej w swoim życiu go słyszała. W końcu ciekawość wzięła górę. Znalazła swojego dręczyciela. Dręczycielkę. Nazwano ją Billie Jean, tak jak dziewczynę, której historię opowiadała piosenka, lub raczej opowiadał, śpiewając Michael Jackson. Jego widok sprawił, że jedenastoletnie dziecko zastygło w bezruchu i zaczęło przypominać sobie, kiedy to niespełna dwa lata wstecz jego podobizna widniała wszędzie. Wtedy wszak zmarł. I wtedy ona się o nim dowiedziała, choć wprawdzie zapomniała równie nagle. Wrócił dopiero pewnej jesiennej nocy, kiedy ona była pozornie w tak naiwnym wieku. Było jeszcze za wcześnie, by zdać sobie sprawę, że śmierć Michaela Jacksona tchnęła w kogoś życie. Było za wcześnie, by ona sama zdała sobie z tego sprawę. Zakochała się w nim bez pamięci, a nie jest tajemnicą, że w takim stanie trudno sobie cokolwiek uświadamiać. Trudno sobie też w ogóle uświadamiać coś podobnego mając lat… jedenaście. Ale nie zmienia to faktu, że stało się. Była młodziutka. Byłam młodziutka. Dopiero wtedy zachłysnęłam się powietrzem po raz pierwszy. Bo to byłam już ja.
Nie pamiętam, co było przed jesienną nocą. Ale niedługo później wiedziałam już, że nie ma odwrotu z drogi, na którą zstąpiłam, myśląc, że przypadkiem. O nie.
Zima była za oknami i zima była w teledysku, którego miniaturka zaintrygowała mnie do tego stopnia, że postanowiłam zobaczyć całość w większym formacie. Zrobiłam to. Włączyłam go, nie zwracając uwagi ani na tytuł, ani na wykonawcę. Był tylko… śnieg. Zimny, popielaty z fioletowymi refleksami. Przedzierał się przez niego wyziębnięty… mężczyzna. I miał tak płomienne, rude, rude włosy… Poruszyłam się niespokojnie. Widziałam go, pomyślałam. Musiałam go… kiedyś widzieć. A potem zaczęłam i słyszeć. Zaczęły docierać do mnie pierwsze dźwięki. Pojedyncze drgania strun. Wstrzymałam oddech. To było jak hipnoza. Zmieniał się obraz, zmieniała się muzyka. Pojawiały się nowe twarze… twarze mężczyzn, których ja już kiedyś widziałam. W momencie, w którym rozpędzony samochód spadł z piaszczystego wzniesienia, wybuchając spektakularnie, poczułam ukłucie gdzieś… jakby przy sercu. Niemożliwe. A jednak już wiedziałam, skąd ich znałam. Czyż to nie byli ci sami panowie, których widywałam raz po raz, których słyszałam jako malutkie dziecko, bawiące się na salonowym dywanie w starym mieszkaniu? Czyż to nie byli ci sami panowie, których z takim zamiłowaniem słuchał mój tata? Czy to nie byli ci sami panowie, których widywałam na ekranie naszego pierwszego telewizora, dawno temu, ci sami, szalejący tak na wielkiej scenie, kumulującej pod sobą nieskończony, zdawałoby się, tłum ludzi? Tak, to byli oni. To musieli być oni. Nazywali się Guns N’ Roses, a teledysk, który oglądałam był zobrazowaniem pierwszej części ich legendarnej trylogii i nosił tytuł „Don’t Cry”. I choć nosił tytuł „Don’t Cry”, zaczęłam płakać. Coś zaczynało się dziać. Coś bardzo ważnego.
Niezupełnie świadoma tego wszystkiego, zaczęłam zagłębiać się w przeszłość coraz bardziej i bardziej. Odnalezienie zespołu, którym żyje po dziś dzień mój tata, przyczyniło się do odnalezienia kolejnych i kolejnych jeszcze za nimi. Otwierał się przede mną zupełnie inny świat, który pochłaniał mnie zarówno obrazem, jak i dźwiękiem, a potem także i kulturą, sztuką i codziennością. Zakochana w muzyce lat osiemdziesiątych, chciałam kochać bardziej, dalej, mocniej. Głębiej. I z czasem zapragnęłam mieć taki zespół, jakim dla mojego taty okazało się być Guns N’ Roses, okrzyknięty w dniach swej największej świetności „najniebezpieczniejszym zespołem świata”.
Niedługo po swoim przełomowym odkryciu, przesłuchując kolejno nagrania, sklasyfikowane jako „podobne”, natrafiłam na jeden, przy którym zatrzymałam się na dłużej. Początkowo nie skupiałam się zbytnio na tym, co słyszę, zajmując się czymś na boku, lecz… w którymś momencie wybrzmiał refren. Zrozpaczony tak krzyk. Zawód. Jakże silny. Zdumiona spojrzałam wielkimi oczyma na ekran. A… Aerosmith. Zamrugałam. „Cryin’”. Utwór miał tytuł… „Cryin’”. Znałam go wcześniej, pomyślałam – znów. Słyszałam go nie po raz pierwszy. Świat się rozpłynął; widziałam tylko ryneczek swego rodzinnego miasta. Późny letni wieczór. Opustoszałe uliczki. Nie ma nikogo. Tylko krwiste, płomienne, szkarłatne niebo. Płonące słońce, spadające, kryjące się już w oddali. I wtem znów on, ten ścisk przy sercu. To było jak wspomnienie. Wspomnienie, które realnie nigdy nie wydarzyło się w mym życiu. Niemożliwe. Nostalgiczne. Tak piękne. Potrząsnęłam głową. Słyszałam tę piosenkę tak wiele razy, bawiąc się w kuchni babcinego domu. Oni… oni nazywali się Aerosmith. A ten utwór, to było „Cryin’”. I ja zalałam się łzami. Po raz kolejny zalałam się nimi tak niespodziewanie i nagle. Po prostu nie umiałam ich powstrzymać. Stop. Ja nawet nie próbowałam.
Czas płynął. A ja z czasem cofałam się coraz bardziej. Dobrnąwszy do lat siedemdziesiątych, zostałam w nich na dłużej, jestem w nich wciąż. Nierealne widzenia przeszłości nawiedzały mnie jeszcze kilkukrotnie, jednak w stopniu nieporównywalnie łagodniejszym, choć nie zwracałam na to wtedy aż takiej uwagi. Niemniej, pojawiło się przy Fleetwood Mac, Philu Collinsie, a także i niemieckich Scorpionsach, którzy ujęli mnie swym jadowitym uściskiem dopiero w momencie natknięcia się na ich pierwsze albumy. Po drodze miałam także przyjemność zahaczyć o koncert brytyjskiej ikony i również ogromnej części serca taty, Deep Purple, na który, oczywiście, on mnie zabrał, rozpoczynając przy tym niesamowitą tradycję wspólnej pogoni za naszą muzyką –wiecznie żywą. Jego, jak i moją. Wracając z nim wtedy tak do domu po raz pierwszy, pojawiła się w mej głowie bardzo niepewna jeszcze myśl: Muzyka łączy ludzi. Muzyka naprawdę łączy ludzi.
A ludzie czasami tracą siły. Zatrzymują się. Panikują. Popełniają błędy. Zaczynają myśleć i myślą zbyt wiele. Rozpamiętują. Drą włosy z głowy, całe garści włosów z cebulkami, płatami skóry, krwią. Zaczynają tracić wiarę. I wzrok. Z tym, że to drugie nierzadko tracą na wskutek ingerencji osób trzecich… lub nie. Niemniej, i ja to straciłam.
Zatrzymałam się. Z dnia na dzień wszystko wydało mi się tak obce i inne. Schowałam się pośród stronic swoich zeszytów, których zapełniałam w tamtym okresie niewiarygodnie wiele, lecz nie wspominam tego dobrze. Nie wspominam tego wcale. Był tylko zastój. Panika. Bezradność. Otępienie. Żal i smutek. Nieustępujący niepokój. I w tle była ona. Zawsze w tle, choćby najciszej, była ona – muzyka. Zamknięta na wszystko i wszystkich, nie odebrałam sobie tylko jej jednej. Aż strach mi myśleć, co by było, gdybym wyciszyła i ją.
Trwałam tak kilka miesięcy, zapadając się coraz bardziej. Którejś późnozimowej nocy skupiłam się bardziej na tym, co towarzyszyło mi wiernie, czegokolwiek bym nie robiła i jakkolwiek by nie było. Coś mnie ruszyło w tym, co usłyszałam. I to było to. To byli oni. Muzyka, ta konkretna muzyka. Czyż to nie był ten zespół, który parę lat wstecz przywołał niemożliwe wspomnienia? Coś tak pięknego i kojącego. Czyż nie usłyszałam ważnych słów… że by nauczyć się chodzić, najpierw muszę nauczyć się i czołgać? Usłyszałam. Pamiętam, że tamtej nocy powiedziałam: koniec. I uchwyciłam się potężnego, białego skrzydła, przecinającego niebo od ponad czterech dekad. Słowa, pomyślałam. Spojrzałam na swoje zapiski. Wsłuchałam się raz jeden jeszcze. Słowa. Słowa znaczą bardzo wiele.
Skrzydła bostońskiej legendy otuliły mnie kilka miesięcy później. Z niedowierzaniem obserwowałam ich z góry, przeklinając się, że nie zrobiłam niczego, by móc być bliżej nich. Nie przeszkodziło mi to jednak w zarejestrowaniu tamtego wieczoru, wieczoru ich koncertu, tak dokładnie, że przysiąc mogę, iż za pół wieku będę w stanie odtworzyć go równie starannie, jak dziś. Był jak rytuał. Oczyszczenie, odrodzenie, rewolucja. Wracając do domu, kiedy światła sceny już zgasły, a dym powoli opadał, obiecałam sobie i im, że jeszcze się spotkamy. Że jeszcze się zobaczymy. I podziękuję im jeszcze wiele razy. Podziękuję im za coś, o czym nie mieli pojęcia i być może nigdy mieć go nie będą, ale choć jestem młoda i życie przede mną, to wiem, że słowo „nigdy” należy do tych bardzo zadziornych i nieprzewidywalnych.
Odbiłam się od dna, to pewne, ale mimo wszystko, co dobre wtedy, po nieco ponad dwóch latach wpadłam w kolejne sidła. Pętały krótko, ale z mocą, zostawiając na skórze bolesne znamiona, a pod oczami szare cienie. Na szczęście nauczyłam się wyciągać wnioski. Nauczyłam się lecieć, pomimo złamanych skrzydeł. Nauczyłam się tego od nich. Z ich słów. Z ich siły. Z ich dusz. Muzyki.
Muzyka ma duszę i dusze łączy. Przekonałam się i o tym. Doświadczyłam tego najbardziej, jak to możliwe, trzy lata po pamiętnym wieczorze, kiedy brałam udział w rytuale, odprawionym przez prekursorów, jedynych w swoim rodzaju. Wzięłam bowiem udział w nim znów, dotrzymując danego im słowa, a nawet i czyniąc jeszcze więcej.
Byłam pierwsza. My dwie byłyśmy, ja i Ona – moja Siostra. Mówiłyśmy o tym dumnie i głośno, lecz wyraźnie słychać i widać było, że nikt nam nie wierzył. Nikt nawet nie sądził, że to się może udać. Każdy uważał to za czysty uśmiech szczęścia, loterię. Coś, czego nie dało się ot tak zaplanować i zrobić. A jednak pojawiłyśmy się przed areną jako pierwsze. A jednak przeszłyśmy wszystkie drogi jako pierwsze. A jednak. A jednak to my dwie przecięłyśmy się spojrzeniem z najbardziej toksycznymi braćmi na świecie. Stojąc tuż przed nimi. Tak, że bliżej już nie można było. My dwie – dwie Siostry kontra dwóch braci. Gdy zadzwoniłam do taty, będąc tuż pod sceną, po kilkunastu godzinach mozolnego sunięcia do niej, nie wierzył. Powiedział, że musi to zobaczyć. Zobaczył zatem zdjęcie. Wszyscy później zobaczyli. Będąc tam, czułam w sobie niepokój, który ogarniał mnie trzy lata wstecz, choć to nie było tym samym. Znałam zespół, mający zaraz pojawić się przed moimi oczyma na wylot, można by rzec. Wiedziałam wszystko, co człowiek mojego pokroju mógłby wiedzieć, a może nawet i więcej. Wiedziałam, po co tam przyszłam. Już wiedziałam, co im zawdzięczam. Wiedziałam, dlaczego tam byłam. Dlaczego czekałam tak wiele godzin, a nawet lat. Wiedziałam wszystko. Wiedziałam, że dotrzymuję danej obietnicy, tak jak oni dotrzymują swojej. Powiedzieli trzy lata temu, że przyjadą znów. Wszyscy wywiązaliśmy się z danego słowa. Gdybym miała do czegoś przyrównać tamten czerwcowy dzień, powiedziałabym, że…
… To jest jak wzburzony ocean. Na początku dno łamie się na dwa. I biegniesz. Uciekasz. Pędzisz na złamanie karku. Jesteś jak zwierzę. Nic cię nie obchodzi. Docierasz w końcu do celu. Na pozór bezpieczne miejsce. Bezkres przed tobą. Cóż tam… Jednak nie przestajesz nasłuchiwać. Uciekających, co musieli się zatrzymać za tobą, ich jest coraz więcej. Są wszędzie. Za, nad, wokół. Lecz nie przed. Czy można już odetchnąć…? Myślisz, że tak. I wtem zapada zmrok. Ogarnia cię ciemność. Fala nadeszła. Załamała się. Lgniesz, przesz na przód. Zapominasz o trawiącym cię od kilkunastu godzin głodzie, pragnieniu, zmęczeniu. Tego nie ma. Niknie.
Jest tylko wzburzony, ciemny ocean. Ścisk, miażdżąca siła wody. Ciśnienie w twych uszach. Chcesz wypluć płuca. Wypłakać wszystkie łzy. Przekląć cały świat, który przestał nagle istnieć. Wybuchają zewsząd snopy światła. Przestrzeń rozdziera palący krzyk. Jęk. Skowyt. Wrzask. Ku górze wystrzelają dziesiątki tysięcy rąk, jakby szukających ratunku już tak rozpaczliwie. Ale nie ma już nic. Zostajesz tylko ty, przyjacielu. Tylko ty.
Tamtego dnia wydarzyło się wiele. Dotrzymałam rzeczywiście swej obietnicy. Tak, byłam tam. Z Nią. I z nimi. Dzień wcześniej, na niedługo przed wybiciem północy, odebrałam telefon od mamy, pytającej mnie, gdzie my dwie jesteśmy. Odpowiedziałam, że na lotnisku. Świat stanął na głowie, a my, postrzelone, przegoniłyśmy przez całe miasto, jak długie i szerokie, a nawet i jeszcze dalej, wierząc, że uda nam się ich złapać. Naszych mężczyzn. Niestety nie tym razem. Lecz może dobrze się stało, bo to zrodziło w naszych głowach nowy cel. Kolejny. Zostało nam tylko czekać do następnego razu. Stosownej chwili.
Zespół, o którym mowa, to oczywiście Aerosmith. Oni, którzy dawno temu obudzili we mnie coś, czego nie sposób już poskromić. Zespół, który swoją historią, genezą, dziełem, uporem, ideałem, ambicją, walką, celem, marzeniem, determinacją, trwogą dał mi siłę, której nie było we mnie wcale. Zespół, który swoimi doświadczeniami, przejściami, słowami, melodiami i pasją wskrzesił we mnie ogień, którego jęzory sięgają coraz wyżej i dalej, wydostając się na świat coraz pewniej. Zespół, którego członkowie i ich przekonania i wiara przyczynili się do tego, że dziś to ja idę po swoje i nie zatrzymam się już za nic. Zespół, dzięki którego dwóm ikonicznym braciom, dane było mi odnaleźć swoją Siostrę. Zespół, który powstał z marzeń piątki chłopców, by niedługo po tym uczynić ich żyjącymi legendami, a przy tym wciąż niesamowitymi, inspirującymi mężczyznami, a co najważniejsze, wciąż ludźmi. Takimi samymi jak ja. I dał mi siłę. Cel. Wiarę. Idź po to, powiedzieli mi dawno temu. Mała, no leć.
Oto jest zespół, który ocalił moje życie.
Teraz jest moment na zatrzymanie się. Czas zadrzeć wysoko głowę. Położyć dłonie na biodrach. I odwrócić się, w celu zobaczenia, jak daleko już się zaszło.
Nie boję się powiedzieć dziś, że muzyka tchnęła we mnie życie. Zmieniła mnie. Ukształtowała. Podsyca ten ogień, który płonie wciąż i jest coraz gorętszy. Nie boję się powiedzieć, że gdyby nie muzyka, byłabym wciąż kimś, kogo każdy dzień wyglądał dokładnie tak samo jak poprzedni i przyszły. Gdyby nie muzyka, być może wciąż tkwiłabym w zatrutych szponach szkaradnych urojeń. Gdyby nie muzyka, nie poznałabym mojej starszej Siostry. Nie zrobiłabym tego wszystkiego. Gdyby nie muzyka, nie miałabym takich rodziców. Nie miałabym tej miłości. Nie miałabym tej wiary. Nie miałabym czym oddychać.
Gdyby nie muzyka, nie miałabym po co żyć.
Gdyby nie muzyka, nie miałabym o czym marzyć. Nie miałabym, do czego dążyć. Nie znalazłabym w sobie zakurzonych strun i nie zainteresowałabym się nimi. Nie zaczęłabym wprawiać ich w ruch. Nie pomyślałabym, że mogę i ja. Nie zapragnęłabym wybrać drogi szaleńców. Pójść pod prąd. Nie zapragnęłabym uczynić tego, co przed laty oni. Wszcząć rewolucję. Stać się, być może, kimś. Biec po swoje. Jak oni. Dawać nadzieję, siłę, pasję. Jak oni. Jak oni dali to wszystko mnie.
Gdyby nie muzyka, nie usłyszałabym wielu słów. Wielu bardzo ważnych słów. Nie wylałabym tak wielu znaczących łez. Gdyby nie muzyka, nie spotkałabym ludzi, którzy sprawili, że dziś wiem, czego chcę.
Jak oni, stanąć na szczycie świata, gdziekolwiek on by dla mnie nie był. I któregoś dnia złożyć należyty im hołd, za to, że dali mi wiarę. Oto, czym jest wszystko.
Widząc na scenie Aerosmith po raz pierwszy, zobaczyłam coś więcej. Zobaczyłam, że oto jest zespół, o którym marzyłam. Taki sam, jakim dla mojego taty stali się kiedyś Guns N’ Roses. Nie przestał kochać ich nigdy, a kiedy wszyscy mówili, że prawdziwych Gunsów już nie ma, on mówił: Nie! Zawsze w nich wierzył. I kiedy doszło do ich ponownego zjednoczenia się w składzie, w jakim podbili świat trzy dekady temu, on był jednym z nielicznych, który w głębi serca musiał wiedzieć, że kiedyś to się jednak stanie. Oni byli z nim, kiedy nie było nikogo innego. Oni pozostaną do końca. W tym roku zobaczyłam ich, będąc przy jego boku. Zachowywał się dokładnie tak jak ja pod barierkami sceny Aerosmith trzy tygodnie wcześniej. Płakał. Krzyczał. Był tacy jak oni. Był taki jak ja. Cokolwiek by nie mówić, jesteśmy tacy sami. Mamy muzykę. Możemy stracić wszystko, lecz jej – niemożliwe. W tym jest coś urokliwego. Guns N’ Roses nie byłoby takim, jakim jest, gdyby nie Aerosmith. To jest mój wiodący argument w naszych niekończących się dyskusjach o potędze tych dwóch gigantów. Jego „najniebezpieczniejszy zespół świata” i moi „źli chłopcy Bostonu”. Moi idole. Moje życie. Prekursorzy.
Czy to nie brzmi naiwnie i patetycznie, kiedy mówię, że zespół uratował moje życie? Piątka obcych mężczyzn w wieku emerytalnym, nie mająca nawet pojęcia o moim istnieniu? (Choć mogę śmiało chlubić się istotnym szczegółem, że teraz już znamy się przynajmniej z widzenia.) Ja o to nie dbam. I nie obchodzi mnie, co można o tym pomyśleć. We wspomnieniach mojej największej ikony przeczytałam, że nie rozumie zażenowania fanów, którzy mówią o podobnych doświadczeniach. Dlaczego oni się wstydzą. Dlaczego, skoro… i jego życie uratowała muzyka. Nadała mu sens. Dała mu siłę. Poczucie, że można więcej. Można wszystko. Sięgnij po to.
Nie wierzę w przypadek. Nigdy nie wierzyłam. Rzeczą niemożliwą jest, by dwie dusze, takie jak dusze najbardziej nieposkromionych duetów scenicznych wszech czasów, spotkały się przez zwyczajny zbieg okoliczności. I by spotkała się tak dusza moja i mojej Siostry. Marzące o sobie na długo przed znalezieniem się fizycznie. Niemożliwe wydaje mi się być i to, że dano mi możliwość nie tylko chłonięcia muzyki, ale i dawania jej.
Prawda jest taka, że w chwili odkrycia muzyki, zaprzedałam diabłom przeszłości swą duszę i przyczynił się do tego ostatecznie właśnie mój tata. Diabłom… moim największym miłościom. Ikonom. Rewolucjom.
Po co o tym wspominam? Zawsze chodzi o muzykę. O sen przeszłości. O czas, który dla mnie nigdy nie przeminął. O czas, w którym trwam. Mój czas. Moje życie. Najwyższą wartość. Wszystko w jej imię.
I ona, muzyka, to nie tylko głos. To nie tylko rytm. Melodia. Muzyka to są ludzie. Muzyka to są ludzkie historie. Ludzka siła. Determinacja. Pot, krew, łzy – i śmiech. Triumf. Walka. Nadzieja. Sens. Emocja. Bunt. Wolność. Wyzwolenie. Wszystko. I oto, czym jest wszystko.
Mam muzykę.
Mam muzykę we krwi.
Mam muzykę w sercu.
Mam muzykę w żyłach.
I tylko z muzyką stanę na ślubnym kobiercu – śmieję się. Szczerze.
Tekst brał udział w I Ogólnopolskim Konkursie na Reportaż „Mam Muzykę…”, adresowanym do młodzieży w wieku 14-19 lat.
Sponsor konkursu: