MAM MUZYKĘ | Z dystansem, czyli jak się bawić w czasie pandemii
Ale jak to?
Dokładnie pamiętam dzień, w którym po ostatnich zajęciach ktoś wykrzyknął: „Wolne! Mamy wolne aż do Wielkanocy!”. Był początek marca. W swojej naiwności pomyślałam „Jak to? Czemu tak długo?”. Kilka dni wcześniej ogłoszono, że wszyscywiemyjakiwirus dotarł już do Polski. Wysłano nas do domów. I tam zostaliśmy.
Zbłądziły pod strzechy
Podczas lockdown’u, którą to nazwę można spokojnie używać na zmianę z „wegetacją”, pojawiło się dość oczywiste, a jednak nowe rozwiązanie – koncerty online. Niestety, jedyne co branża muzyczna uzyskała dając mi dostęp do takiej przyjemności, to tylko i wyłącznie niemożliwy do opanowania niedosyt. Po obejrzeniu kilku takowych nasunął mi się również niebezpiecznie brzmiący wniosek: jestem uzależniona. Z braku laku zmuszona byłam żyć na głodzie koncertowo-muzycznym przez kilka kolejnych miesięcy. Od czasu do czasu łagodziły go nowe wydania, czy też hot 16 challenge, który zniknął równie szybko jak się pojawił. Błagając niebiosa, aby taki sam los czekał wszyscywiemyjakiegowirusa, smętnie oglądałam koncerty transmitowane w ramach akcji Męskie Granie #wdomu, raz za razem kręcąc piruety na obrotowym krześle przy biurku.
Mimo wrodzonej skłonności do narzekania i świadomości, że właśnie skrytykowałam całą ideę koncertów online, muszę przyznać, że dzięki nim i wszystkim ludziom, którzy stoją za ich organizacją, udało mi się utrzymać cienką nić kontaktu z kulturą i światem. Wierzyłam, że zatrzymał się on tylko na moment i zaraz wszystko wróci do normy. Jestem za to ogromnie wdzięczna.
Ja przezroczysta
Kiedy na początku lipca ogólnoświatowy chaos bardzo powoli ucichał albo po prostu przywykliśmy do niego, wybrałam się wreszcie na prawdziwy koncert. Wróć! To nie był koncert, tylko Talk show, a przynajmniej pod taką nazwą figurował w eterze. Trzeciego lipca, we wrocławskim A2, swój pierwszy występ na żywo miała grać nowo odkryta przez świat wokalistka – sanah. O wyjątkowości jej utworów stanowią nie tylko nietuzinkowe wersety, przy których każda kobieta wykrzyknie przez łzy „ja też tak miałam!”, ale również warstwa muzyczna: mocna linia basów przełamana delikatnymi, dziewczęcymi westchnięciami. Przyznaję się bez bicia, nie miałam pojęcia czego mogę się na tym koncercie spodziewać. Uwielbiam sanah, jeszcze wtedy przypominała mi nieco bardziej cukierkową Lanę del Rey, byłam więc w stanie przełamać lęk przed wszyscywiemyjakimwirusem i stawić się w A2. Na kilka godzin przed rozpoczęciem dowiedziałam się, że obowiązują miejsca siedzące, co nieszczególnie mnie ucieszyło, ale też w jakimś stopniu zaciekawiło jeszcze bardziej. Czy zostaniemy zmuszeni do siedzenia na krzesełkach, w kilkumetrowych odstępach i co najwyżej podrygiwania stopami? Musiałam jednak szybko opuścić krainę wyobraźni i domysłów, bo przed A2 zastałam niemałe zbiorowisko, w popłochu podające sobie jakieś poważnie wyglądające kartki papieru. Okazało się, że przed wejściem na teren koncertu (tfu, domówki z koncertami live) każdy musiał podać swoje pełne dane osobowe i zaświadczyć, że jest zdrów jak ryba. Na wypadek, gdyby ktoś przypadkiem kłamał, mierzono nam temperaturę. Kiedy wreszcie weszłam na halę, czekało mnie bardzo miłe zaskoczenie, na które złożył się absolutny brak krzeseł oraz stosunkowo (jak na koncert w A2) mała liczba osób. Zerkałam ukradkiem na twarze tłumu, próbując odgadnąć, czy tym razem mieszczę się w starszej, czy młodszej grupie fanów. Obowiązkowe maseczki utrudniły mi proces dedukcji, jednak nie na tyle, abym nie zauważyła, że wśród wielbicieli sanah jest całkiem sporo mężczyzn (bardzo oddanych wielbicieli, jak się później okazało). Po krótkiej chwili, którą spędziłam na próbach nieuduszenia się w masce i strzelaniem złowrogimi spojrzeniami w osoby, stojące zbyt blisko mnie, na scenę wszedł dziennikarz, który poprowadził krótką rozmowę z sanah. Ta, uroczo plątając się w słowach, opowiedziała o sobie, grzebiąc moje skojarzenia jej twórczości z Laną del Rey głęboko w odmętach rozczarowania. Szybko jednak wielkodusznie dałam jej drugą szansę zadowolenia mojego wymagającego ucha. I udało się! W tym miejscu muszę zauważyć, że Wrocław był pierwszym tak dużym koncertem sanah, dlatego nieliczne drobne wpadki są jak najbardziej do wybaczenia. Jestem w stanie przymknąć oko nawet na zupełnie niespodziewane wejście najważniejszej piosenki wieczoru („Szampan”), które to zaskoczyło nawet i samą artystkę. Była to dość zabawna, pocieszna sytuacja. Miłą niespodziankę sprawił mi też cover piosenki „Uciekaj moje serce”, ślicznie wykonany, ale niedorównujący wersji Kasi Nosowskiej (ale bądźmy szczerzy, dorównanie Nosowskiej do prostych zadań nie należy).
Cały występ, choć odrobinę niedopracowany, sprawił mi mnóstwo radości do tego stopnia, że brak perkusji na scenie uświadomiłam sobie dopiero następnego dnia, oglądając relacje na Instagramie.
Masz jedną szansę, a wiele dróg
Wedle powyższego wersu, którego nie odważyłam się tu dokończyć, pognałam w te pędy na kolejny koncert (tfu, słuchowisko) wieczoru . W Starym Klasztorze grali Dwa Sławy. Na scenie znajdował się iście kawiarniany stolik, a na widowni ustawione były długie rzędy stołów i krzeseł. Zjawiałam się o czterdzieści minut spóźniona i zastałam stoły rozsunięte, a krzesła porzucone gdzieś w tyle. Koncert trwał już w najlepsze, a widownia, choć mniej liczna niż u sanah, bawiła się o niebo lepiej. I nawet ja, znającą tylko kilka numerów, dzięki swobodnej relacji scena-widownia, czułam się na miejscu. Lekki niepokój wzbudził we mnie tylko widok tańczącego na stole nastolatka, który najwidoczniej pomylił koncert z imprezą, lub najzwyczajniej w świecie nie wiedział co się wokół niego dzieje. Oczywiście temu stanowi jego umysłu winna jest siła muzyki.
Pogo w maseczce, czyli Pol’and’Rock Festival
Kiedy na długo przed pandemią postanowiłam, że w tym roku koniecznie pojadę na Woodstock, nie byłam do końca pewna na czym on w zasadzie polega. Trochę słyszałam, trochę widziałam, ale nie miałam nawet pojęcia, że zmieniła się nazwa. Tegoroczny został w końcu oficjalnie odwołany, więc odłożyłam szaleńcze plany na nieskonkretyzowane „później”. Ale odwiedziono mnie od pomysłu biernego zalegania pod kocykiem w domu. Przez bite dwa tygodnie, każdego wieczoru walczyłam o możliwość uczestnictwa w nagraniach. I w końcu się udało. Po całym tym organizacyjnym chaosie, kiedy siedziałam już w pociągu, straszna prawda spadła na mnie jak grom z jasnego nieba: jadę na nagrania najpiękniejszego festiwalu świata z zerową wiedzą o nim, podczas gdy tysiące wiernych fanów pozostanie w domu. W popłochu zaczęłam czytać artykuły. Poddałam się, kiedy mój wzrok padł na słowa Jurka Owsiaka: „nie ma tu przypadkowych osób, które akurat przechodziły obok”. Czując na piersi ciężkie brzemię tajemnicy, jaką był fakt, że to właśnie ja pojawię się w miejscu pełnym fanatyków z powodu szczęśliwego przypadku, zasnęłam. Śnił mi się chłopak, który tańczył wtedy na stole w Starym Klasztorze. „Teraz to ty nie będziesz wiedzieć, co się wokół ciebie dzieje” rzucił do mnie szyderczo. Obudziłam się. W samą porę, bo już na stacji Warszawa Zachodnia. Chwilę później opuściłam pociąg i ruszyłam ku nowej przygodzie. Miałam nadzieję, że dobrze mi znana zasada „udawaj, że wiesz co robisz, a nikt nie zauważy, że nie wiesz” i tym razem mnie nie zawiedzie.
Studio Transcolor, skąd transmitowano wydarzenie, znajdowało się daleko poza centrum Warszawy. Kiedy wreszcie tam dotarłam, przed wejściem musiałam odstać swoje w kolejce. Im mniejsza była kolejka, tym bardziej rosło moje podekscytowanie, zaczęłam więc wspinać się na betonowe części ogrodzenia, żeby zobaczyć co się za nim kryje. Mignęła mi karetka pogotowia. Powiało grozą. Ale tylko na sekundę i zaraz mi przeszło. Nadeszła moja kolej. Założyłam maseczkę. Zbadano mi temperaturę, podpisałam dokumenty, dostałam opaski: po jednej na każdy slot oraz zdrowotną. Przeszukano mnie wykrywaczem metali, sprawdzono torebkę. Poprawiałam maseczkę, zdezynfekowałam dłonie. I zaczęło się.
Nie potrafię określić jakie było moje pierwsze wrażenie po przekroczeniu progu studia. Nigdy jeszcze nie byłam w takim miejscu. Całość można porównać do olbrzymiego sześcianu, zbudowanego z multimedialnych ścian. Ale to nie wszystko. Pierwszą połowę studia zajmowała Akademia Sztuk Przepięknych. Pod wielkim ekranem mieściły się dwa czerwone fotele dla gościa i prowadzącego, wołające do mnie „usiądź, Kasiu, nikt nie zauważy, no dalej, siadaj”. Wokoło na podłodze rozłożono pufy, oczywiście z zachowaniem odpowiedniego dystansu. Można było także usiąść na drewnianych paletach. Po drugiej stronie pomieszczenia mieściła się całkiem spora, a przynajmniej większa niż przypuszczałam, scena. Stałam oniemiała tym wszystkim, nie mogąc się nadziwić, jak to możliwe, że tam jestem i jakim cudem można zorganizować aż tyle na raz. A to był dopiero początek. Pierwszym wydarzeniem, które mogłam obserwować na miejscu i na żywo było ASP z Joanną Kulig. Nie udało mi się usiąść, więc po jakimś czasie zaczęłam znów spacerować. I wtedy to zobaczyłam. Jedna ze ścian była przejściem do centrum dowodzenia. Stało tam kilkadziesiąt biurek zastawionych wszelkiego rodzaju komputerami. Siedzieli przy nich skupieni ludzie, w tym całym rozgardiaszu i sajgonie, słuchając dżingla Pol’and’Rock tysiące razy na dzień, dzielnie dopełniający wszystkich szczegółów technicznych. A przecież nie tylko oni troszczyli się o całą imprezę. Był jeszcze pokojowy patrol, ratownicy medyczni, pomocnicy i asystenci, kamerzyści, fotografowie… I wszyscy, wszyscy, wszyscy w maseczkach. Przez cały czas.
Tymczasem już za moment miało się odbyć oficjalne rozpoczęcie festiwalu. Wszyscy zebrali się pod sceną w pełnym napięcia oczekiwaniu. Stałam razem z nimi, czując wibrujące w powietrzu podekscytowanie. Zaczęła grać muzyka i każdy po kolei, (bo nie wierzę, że nie) dostał gęsiej skórki. Na dobry początek uraczono nas bowiem „Winną” Agnieszki Chylińskiej.
Staliśmy pod sceną, muzyka grała, akustyka dawała radę. Było świetnie. I wtedy to się stało.
Wszystkie ściany dookoła nas rozbłysły. Zmieniły się w wielkie ekrany. Na nich pojawiły się pola w Kostrzynie. Robiło to niesamowite wrażenie, jak gdyby całe studio było tylko pudełkiem, które wystarczy otworzyć, żeby wyjść prosto na błoto. Na scenie zmaterializował się Jurek Owsiak, wykrzyczano uroczyste słowa przysięgi, pojawił się nawet pan Roman Polański i uroczyście zagwizdał na odjazd. A ja poczułam się jak w bardzo realistycznej symulacji. Od tego momentu byłam na swoim Woodstocku.
Pierwszy koncert i już mój entuzjazm nieco osłabł, ale tylko i wyłącznie dlatego, że nie lubię tego typu muzyki. Obiektywnie oceniając Majka Jeżowska była świetnym początkiem. Nie za szybko, nie za wolno, milusio i przyjemnie. Popełniłam wtedy duży błąd taktyczny, stając zdecydowanie zbyt blisko oka kamery. Odnotowałam i zapamiętałam to na przyszłość, mając nadzieję, że nikt z moich znajomych nie zobaczył mnie, siedząc spokojnie w domu i pogryzając chipsy. Choćbym chciała, nie opiszę każdego koncertu. Byłam na trzydziestu i mimo, że trwały bardzo krótko, moje recenzje mogłyby spokojnie stać się grubą książką. Zajmę się tymi ciekawszymi, ale to dopiero kiedy uda mi się trafnie, choć w niewielu słowach, oddać fenomen znacznie bardziej złożony. Fenomen Jurka Owsiaka.
Nie będę ukrywać, że polityka oraz życie publiczne interesuje mnie mniej więcej tak samo, jak wnętrze budy psa moich sąsiadów, a nawet mniej. Tym samym obce mi są wszelkie zawirowania Owsiaka w tych niepewnych sferach. W moim świecie funkcjonuje on jako miły pan od Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, a przynajmniej tak było, dopóki nie zobaczyłam go studio. Pojawiał się znikąd, po czym na sekundę był na scenie, aby za moment zapowiadać ASP. Człowiek na baterie, wiecznie na chodzie, cały czas działający na pełnych obrotach. Momentami wydawało mi się, że jest ich trzech, a nie tylko jeden. Jeśli nie nadawał na żywo, to nagrywał zapowiedzi, rozmawiał, pozował do zdjęć, przemykając za kwiatowymi dekoracjami. Słowem, dawał z siebie wszystko, mimo widocznego po jakimś czasie zmęczenia. Ale nawet wtedy uwijał się tak szybko, że nieraz w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał, przez moment widać było już tylko znikający identyfikator z napisem „Boss”. Mimo to udało mi się na moment stanąć obok niego i załapać się na uścisk dłoni. (Już nigdy nie umyje tej ręki… no cóż, taka deklaracja w tym roku nie mogła niestety paść). Od tego czasu minęło kilka miesięcy, a ja wspominając Pol’and’Rock wciąż czuję podziw i szacunek.
Jak wyglądały same koncerty, czyli w zasadzie najważniejszy element całego przedsięwzięcia? Po pierwsze, każdy z nich trwał około pół godziny. Miało to swoje oczywiste plusy i minusy, te fajne kończyły się zbyt szybko, a te mniej fajne, no cóż, też kończyły się szybko. Kolejna sprawa, na którą spojrzę w dwójnasób, to mało bawiących się osób. Z jednej strony po raz pierwszy stałam pod samą sceną, nie czując napierającego na mnie tłumu. Z drugiej jednak co tysiąc głów, to nie jedna. Pięć osób tańczących pogo i jedna falka co kilka minut nie było w stanie oddać atmosfery prawdziwego koncertu, z którego wraca się półżywym. (Co prawda wracałam półżywa, ale to przez 13 godzin w studio spędzonych w maseczce, a nie pogo). Najwięcej ludzi zgromadziło się, kiedy scenę przejął Kwiat Jabłoni. Wtedy rzeczywiście można było poczuć klimat choć trochę festiwalowy. Już po dwóch pierwszych piosenkach rozkręciło się pogo i trwało aż do samego końca. Kilkoro śmiałków wzniosło się do góry, ale wciąż brakowało rąk, aby falka wyszła prawidło. Problem rozwiązał się samoistnie, lecący byli po prostu niesieni (cały czas przez te same osoby) w poprzek studia. Muszę przyznać, że wyglądało to dość komicznie, ale przecież jeżeli coś wygląda głupio, a działa, to wcale nie jest głupie. Jako że Kwiat Jabłoni odbierał Złotego Bączka, występ trwał nieco dłużej, ale widownia i tak pozostała niezaspokojona, czemu dala wyraz różnego rodzaju okrzykami: „Jacek, graj!”, „Jeszcze dwa! Jeszcze dwa!”. Co łączyło wszystkie koncerty? Aura jakiejś nieuchwytnej tęsknoty. Ludzie bawili się jak najlepiej mogli, ale i tak wciąż zdawało się, że czegoś brakuje. I czułam to nawet ja, nowicjuszka incognito. Czy mój brak doświadczeń przeszkodził mi w wyciśnięciu z tego wyjazdu jak najwięcej tylko się dało? Absolutnie nie. W ciągu trzech dni zrobiłam 27 koncertów, w tym tylko jeden przesiedziany (Musiałam. Zenek, przykro mi). Byłam tam, gdy grali kolejno: Majka Jeżowska, Jelonek, Przybył, Zenek, BOKKA, Renata Przemyk, Acid Drinkers, Raz Dwa Trzy, Romantycy Lekkich Obyczajów, Enej. Przerwa na sen i znów. Elektryczne Gitary, Black River, Poparzeni Kawą Trzy, Piotr Bukartyk, happysad, Big Cyc, Dr Misio i Łydka Grubasa. Przerwa na próbę snu i lecimy dalej. Farben Lehre, Sidney Polak, Urszula, Kwiat Jabłoni, Cyrk Deriglasoff, Hunter, RUSOWICZ, Nocny Kochanek, Tabu oraz Piotr Bukartyk i jego „Z tylu chmur”. Po takiej ilości muzyki, w uszach szumiało mi przez cały następny tydzień, ale zdecydowanie było warto.
Przez trzy dni żyłam w symulacji. Noc mieszała się ze świtem, aż w końcu wszystkie odcinki czasu połączyły się w jeden długi, długi dzień. Byłam tam już tak tyle, że znałam cały budynek na pamięć. Na szczęście nie było monotonnie, raz za razem pojawiały się nowe elementy scenografii, wniesiono nawet grzybek, z którego tryskała woda. Tuż obok stały legendarne Toj Toje, schowane za wielkimi kwiatowymi dekoracjami. Wszędzie walało się siano, które początkowo miało chyba być ozdobą, a niekoniecznie pełnić rolę konfetti. Wszystko to złożyło się na niepowtarzalny klimat, który każdy docenił i zapamiętał, ale jednak po cichu liczył na to, że za rok będzie inaczej. Za rok będzie można odetchnąć pełną piersią i budzić się w mokrym od rosy namiocie.
Najpiękniejsza Domówka Świata, jak na prawdziwą domówkę przystało, była piekłem dla introwertyka. Jak każda cicha osoba nie lubię być widoczna zbyt długo. Na dużych koncertach bawię się świetnie, bo nikt, ale to nikt, mnie nie widzi. Wszyscy patrzą na scenę i nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi. Rozpływam się w tłumie. Tymczasem w studio trudno było znaleźć kogoś, za kim mogłabym się skryć, żeby nie stać zaraz przed kamerą. Na myśl o tym, że ktoś może mnie zauważyć na nagraniach dostawałam palpitacji serca. Nadszedł jednak moment, kiedy musiałam zignorować strach, bo nie było sensu dalej z nim walczyć. Głos Owsiaka zawiadomił mnie, że transmisję ogląda Polska Stacja Polarna i kraje z całego świata. Wtedy, myśląc o polarnikach popijających herbatę i oglądających moje „pląsy”, przestałam się przejmować.
Kilkadziesiąt godzin później nadszedł koniec. Jak zwykle w najmniej spodziewanym momencie, bo zaczynałam się przyzwyczajać. Na myśl o tym, że za niedługo pociąg do domu, robiło mi się jakoś przykro. „Z tylu chmur” tylko pogłębiło ten stan. Obserwowałam tych wszystkich ludzi zebranych pod sceną w studio, machających flagami, ocierających łezki i tulących się (z dystansem!). Każdy inny, a jednak na moment wszyscy tacy sami. I rzeczywiście niebo nad nami było jedno, a każdy zobaczył tam coś swojego. Te, chyba najbardziej intensywne trzy dni mojego życia, zapamiętam na bardzo długo. Mimo tego, że w pewnym momencie przestałam już robić zdjęcia. Byłam zbyt zajęta obserwowaniem. Ten tekst, który pisze teraz znajdując się w zupełnie innym świecie, nie ma szans na oddanie wszystkich emocji i wspomnień, które wyniosłam z Najpiękniejszej Domówki Świata. Mam w zasadzie tylko jedną konkretną myśl podsumowującą: w przyszłym roku będę w Kostrzynie. I tak mi dopomóż Rock’n’roll.
To jeszcze nie koniec
Nie minął tydzień od mojego powrotu z Woodstocku, a ja już ruszyłam na kolejny muzyczny wyjazd. Tym razem do Sopotu. Opowieść nie będzie już niestety tak ciekawa. Odwiedziłam Operę Leśną trzy wieczory z rzędu. Zobaczyłam sanah, LemON i Kwiat Jabłoni. Znów obowiązywały maseczki, ale również i dystans społeczny. Trzeba było zająć co drugie miejsce, obsługa była bezwzględna. „Pani, mnie nie interesuje kto z kim i co. Tu masz pani siedzieć osobno i koniec”. Tylko jak tu się bawić do sanah na siedząco? Gorzej, jak usiedzieć na Kwiecie Jabłoni, kiedy jeszcze niecały tydzień wcześniej skakało się w pogo? Nie wiem, bo nie siedziałam. Mało interesowało mnie co pomyślą inni. Po tym jak moje tańce oglądano na żywo na całej planecie, opinia kilkuset osób w Operze zdawała się być śmiesznie nieważna. Było cudownie.
Tymczasem, kiedy pandemia trwa nadal, koncerty budzą się do życia. Zwłaszcza te na powietrzu, bo nie zawsze obowiązują na nich maseczki. A przynajmniej na zdjęciach ich nie widać. Już za kilka dni we Wrocławiu ma się odbyć festiwal, rekompensujący brak tegorocznej 3-majówki. Kiedy go zapowiadano, zapewne wierzono, że będzie to miła impreza otwierająca świat muzyczny na nowo, już bez czyhającego zagrożenia. Last Minute Summer Festival obędzie się w plenerze i ma naprawdę świetny line-up. Niestety tym razem się nie pojawię, boleśnie świadoma jak wiele mnie ominie.
To już koniec
Cztery miesiące po zawieszeniu działalności instytucji kultury, w lipcu tego roku, koncerty zaczęły powoli i nieśmiało odradzać się na nowo. Ludzie spragnieni rozrywki rzucili się kupować bilety, niczym wygłodniałe wilki. Całkiem długa przerwa w trasach koncertowych na pewno nie była przyjemna dla zawodowych muzyków i wszystkich osób pracujących w ich branży (niekoniecznie jednak się nudzili, Nosowska na przykład wydała kolejną książkę). Nie była przyjemna także i dla fanów muzyki na żywo. Ten czas sam w sobie nie należał do przyjemnych. Właśnie dlatego każdy koncert tego lata przeżywałam trzy razy mocniej niż zwykle. Tak jak wszyscy, po długim czasie w zamknięciu potrzebowałam odskoczni. A jak powszechnie wiadomo, piosenka jest dobra na wszystko. Na taki jakiś nie taki ten byt. Piosenka zawsze poprawia jakość bytu. Piosenka niesie nadzieję, że wszystko wróci do normy, a przyszłego lata powrócą festiwale. Zdejmiemy podniszczone maseczki i zobaczymy swoje uśmiechy. Nie mogę się doczekać.
Reportaż zdobył główną nagrodę w 3. Ogólnopolskim Konkursie na Reportaż “Mam Muzykę…”, adresowanym do młodzieży.