A teraz spacyfikujemy pacjenta, czyli życie z chorym na alzheimera
Wszystko zaczęło się kiedy zmarła mama. To z tęsknoty za nią tacie pogłębiła się choroba. Wcześniej taki nie był, robił co prawda jakieś dziwne rzeczy jak ta brzoza w szklarni – pani Barbara wskazuje za okno. Pod tylną ścianą szklarni faktycznie rośnie sporych już rozmiarów drzewko, kilka lat wcześniej posadzone przez pana Michała. – Wtedy jeszcze łudziliśmy się, że to nie może być prawda, że tata na pewno nie ma alzheimera. A jednak.
Siedzimy w kuchni. Pani Barbara pije kawę, ja herbatę. Jej taty z nami nie ma. Od kiedy we wrześniu 2015 roku przewrócił się, zapomniał jak się chodzi. Jest przykuty do łóżka. Przy pomocy pionizatora z funkcją przenoszenia pani Barbara sadza go w fotelu na czas karmienia. Urządzenie jest dla niej wybawieniem, w przeciwnym razie nie dałaby rady wyciągnąć ojca z łóżka. I to bynajmniej nie dlatego, że jest zbyt ciężki (waży niecałe 50 kg). Choroba sprawiła, że zupełnie zapomniał kim jest, jak powinien się zachowywać i że jego córka to jego córka, która przecież nie chce go skrzywdzić. On jednak, nie wiedząc co się z nim dzieje, a przede wszystkim, często nie poznając córki, odpycha ją, krzyczy i wyzywa.
A zaczęło się całkiem niewinnie. Pan Michał co prawda zapominał często o podstawowych rzeczach: nie wiedział który aktualnie był rok, nie pamiętał, że ma wnuki i strasznie się denerwował, kiedy jeden z nich powiedział do niego „dziadek”, nie wiedział gdzie mieszka i tak dalej. Później jednak było coraz gorzej. Nie chciał iść do neurologa, aby ten przepisał mu leki hamujące rozwój choroby. Jeszcze wtedy pamiętał, że jego brat zmarł właśnie na tę chorobę i zwyczajnie bał się diagnozy. Trochę później, kiedy był już mniej świadomy, pani Barbara razem ze swoją siostrą zabierały ojca do bydgoskiego neurologa. Doktor K., mimo tego, iż spora część jego pacjentów była chora właśnie na alzheimera, niekiedy nie potrafił odpowiednio dopasować leków do „zeznań” pacjenta, a przede wszystkim – jego opiekunów. Kiedy zajmujące się ojcem kobiety opowiedziały mu, że ten ostatnio nieco się uspokoił i wreszcie nie trzeba się obawiać czy za chwilę nie zrobi komuś krzywdy, doktor K. wpadł na pomysł, że właściwie dlaczego by nie ożywić nieco pacjenta. Zapisał mu wówczas nowy lek na ożywienie, który spowodował nerwowość, pobudzenie i agresję. Nawet po odstawieniu lekarstwa chory nigdy już nie wrócił do stanu sprzed zażycia go.
Pomijam już fakt, że kiedy jechaliśmy z tatą do Bydgoszczy, ten był jeszcze w miarę spokojny. Jednak zawsze kiedy wracaliśmy trudno go było opanować. Szczególnie pamiętna pod tym względem była ostatnia wizyta. Teraz śmiejemy się, że jechałyśmy z kotkiem, a wracałyśmy z tygrysem, ale wtedy zupełnie nie było nam do śmiechu. Ostatni wyjazd do bydgoskiego neurologa przypadł w czerwcu 2015 roku, kiedy pan Michał jeszcze chodził. Jednak kiedy siostrom dosłownie cudem udało się wrócić cało i zdrowo do domu po wizycie, uznały, że więcej tam nie pojadą. Tata był tak wściekły, kiedy wyjeżdżaliśmy z Bydgoszczy, że w trakcie jazdy próbował wyszarpnąć siostrze kierownicę z rąk – opowiada pani Barbara. W tym miejscu należy zaznaczyć, że chorego nie można było posadzić do tyłu, bo był w takim szale, że równie dobrze mógł złapać którąś z sióstr od tyłu za szyję i zwyczajnie udusić. A zapewniam, że miałby tyle siły – pani Barbara kiwa lekko głową, jakby na potwierdzenie tego, co właśnie powiedziała. Nic zresztą dziwnego, że pan Michał był tak wściekły, skoro doktor K. w trakcie wizyty cieszył się, że udało mu się go spacyfikować. W owej pacyfikacji chodziło o to, że kiedy pan Michał krążył po gabinecie z zamiarem wyjścia, doktor podszedł do drzwi i, stojąc tyłem do nich, przekręcił klucz w zamku. Doktor K. stwierdził w dodatku, że już nic nowego pod względem kuracji nie wymyśli, ewentualnie może zamienić pacjentowi głowę. A jako, że wyżej wymieniony pacjent wtedy jeszcze rozumiał stosunkowo dużo słów, nie ma się co dziwić, że się zdenerwował.
Bydgoski neurolog to zresztą nie jedyny lekarz, na którym pani Barbara się zawiodła. Myślałam, że jeśli żyjemy w tak starzejącym się społeczeństwie, to większość lekarzy jest obeznana chociaż z grubsza z chorobami wieku starczego. Nic bardziej mylnego. Zacznijmy może jednak od początku. Ojciec pani Barbary często próbował uciec z domu, bo uważał, że jego prawdziwy dom jest gdzieś indziej, dokładnie kilka ulic dalej. To tam mieszkał pan Michał, kiedy był jeszcze dzieckiem, a to właśnie ten okres najbardziej pamięta się przy tej chorobie. Wszystkie wspomnienia sprzed kilku czy kilkunastu lat, a nawet sprzed dosłownie pięciu minut, znikają. Ojciec wiele razy nie pamiętał czy jadł obiad albo nie wiedział czy jest głodny. Potrafił zjeść naprawdę ogromne ilości i minutę później pytać kiedy będzie obiad, bo właściwie to on by coś zjadł. Ale do rzeczy. Któregoś dnia pani Barbara poszła z ojcem na spacer, bo ten właśnie chciał iść do domu rodzinnego. Taki spacer często kończył się kilkugodzinnym chodzeniem w kółko, bo kiedy już, już zbliżali się do ich prawdziwego domu, pan Michał robił „w tył zwrot”, po czym wracał do domu rodzinnego. Za którymś razem coś mu się uroiło i zaczął uciekać od córki. Dosłownie puścił się takim biegiem, że w życiu nikt by nie pomyślał, że jest chory, ale, że raczej goni go banda złoczyńców. Pani Barbara oczywiście zaczęła biec za uciekinierem, ale on nawet się nie obejrzał. W którymś momencie zobaczyła tylko jak przewraca się i, jako że ręce włożył w kieszenie, pada prosto na nos. Na szczęście na trawę. I oczywiście za nic nie chciał wstać.
Szczęście w nieszczęściu, obok był szpital, pani Barbara zadzwoniła tam więc, aby ktoś pomógł jej podnieść ojca i zobaczył czy nic się mu nie stało. Sanitariusze podeszli bardzo chętnie i zawieźli go na wózku do szpitala. Okazało się, że tacie nic nie jest, był tylko lekko przestraszony. A co zrobił lekarz, który akurat miał dyżur? Ochrzanił mnie z góry na dół, że jak ja ojca pilnuję, że trzeba go było zamknąć w domu… Stwierdził, że w takim przypadku, jak upadek na chodniku, nie dzwoni się na pogotowie. Nie wiem czy w ogóle ten lekarz zdawał sobie sprawę jak przebiega alzheimer. Ja nawet klamki z okien usunęłam, żeby tata mi się z piętra na dół nie rzucił. Poprosiłam stolarza, żeby bramki na schodach zamontował, żeby nie spadł. Klucze były zawsze schowane, żeby sam nie wyszedł i nie wpadł pod samochód. Cyrk na kółkach. Tylko raczej mało śmieszny. A ten cały lekarz, córka się potem śmiała, że gdyby ona tam była, to by mu odpyskowała tak, żeby mu w pięty poszło – pani Barbara uśmiecha się na to wspomnienie – ja nie chciałam robić szopki, ale no naprawdę, zero wyobraźni. I w dodatku to nie był Polak! Nie żebym miała coś do innych narodowości, ale no żeby w moim kraju ktoś mnie bezkarnie wyzywał tylko dlatego, że widocznie jest średnio wyedukowany i nie potrafi sobie wyobrazić jak się takim chorym człowiekiem ciężko opiekować.
Rzeczywiście, zajmowanie się chorym na alzheimera nie jest łatwe. Jednak zdaniem pani Barbary i tak o wiele łatwiejsze teraz, kiedy pan Michał nie pamięta już jak się chodzi. W końcu nie biega po całym domu i nie trzeba się bezustannie martwić, że zrobi krzywdę sobie albo któremuś z domowników.
Kiedy jeszcze jakiś czas temu, przed upadkiem, miewał ataki szału, naprawdę strach było mu stanąć na drodze. Pamiętam, że podczas jednego z takich ataków złapał stojący akurat na stole słoik i chciał rzucić nim w moją córkę – pani Barbara wykonuje ruch ręką, imitujący rzut słoikiem. W ostatniej chwili, dosłownie kiedy już brał zamach, udało jej się wyrwać mu go z rąk. Kilka razy, kiedy pan Michał był zły, złapał taboret i próbował nim rzucić w tego, kto na swoje nieszczęście stał akurat najbliżej. Przeżywaliśmy tu istną gehennę, bo nawet nie dało się przewidzieć kiedy taki atak może nastąpić.
Teraz zachowanie ojca pani Barbary praktycznie się nie zmienia. Są gorsze i lepsze dni, ale nie ma zmian o 180 stopni w kilka minut. Najgorsze jednak jest to, że sam chory nie wie co się z nim dzieje i najprawdopodobniej zwyczajnie cierpi, chociażby przez odleżyny, których nigdy nie da się wyleczyć w stu procentach. Kiedy jedna się zagoi, pojawia się druga i tak w kółko. Chory w takim stanie może przeżyć nawet dziesięć lat, a jako że w polskim społeczeństwie zachorowanie na alzheimera zdarza się coraz częściej, warto, abyśmy byli tego świadomi i badaniami kontrolowali nie tylko swoich rodziców czy dziadków, ale również samych siebie. Wstępne badania w kierunku choroby Alzheimera można wykonać już po pięćdziesiątym roku życia. Warto więc przełamać strach przed diagnozą i, w razie potrzeby, jak najszybciej zacząć się leczyć.