Harcerka wcale nie musi biegać po lesie z brudnymi paznokciami – wywiad z Teresą Wąsowską
Rozmawia Marta Kobylska
Jest piękne, gorące popołudnie. Z Teresą spotykamy się w warszawskiej kawiarni na Starych Bielanach – Roślina Cafe. Przychodzi ubrana w jedną z sukienek swojej nowej marki Panna Rosa, z przewiązaną na szyi apaszką. Bije od niej ciepło, jasność i radość. Obok mnie siada taka sama dziewczyna, jaką wcześniej widziałam tylko w internecie. Prawdziwa, spokojna, dobra. Zapraszam do przeczytania rozmowy z założycielką marki Panna Rosa oraz dziewczyną, która inspiruje do poszukiwania i kupowania tylko polskich produktów.
Czy Teresa Wąsowska chodzi tylko w sukienkach? Czy czytelnicy Twojego bloga o tym wiedzą?
Głównie tak, mam jedną parę spodni. Moi czytelnicy o tym wiedzą. Wiele dziewczyn zaczęło czytać mojego bloga poprzez grupę na Facebook’u „Projekt 365 dni w spódnicy”. Mogę powiedzieć, że ta grupa wywarła duży wpływ na mój styl.
Jak to się stało, że Ty – harcerka, biegająca po lesie w mundurze, nagle zaczęłaś nosić sukienki? Skąd zainteresowanie modą? Czy to nie kłóci się ze sobą?
Kłóci się. Natomiast, to nie jest takie negatywne kłócenie. Nie odbieram siebie jako dziewczyny o dwóch obliczach. Są harcerki i są harcerki. Te pierwsze nie malują się i nie dbają o siebie, chodzą z brudnymi paznokciami i w traperach. A są harcerki, które uważają, że mundur mundurem, ale założą do niego buty sztyblety. U nas w metodzie to przechodzi, tylko pytanie, co dziewczyna wybierze. Ja teraz jako drużynowa mam dwudziestokilkuosobową drużynę (dziewczyny, nastolatki). Pamiętam, gdy byłam w ich wieku i jak duże wrażenie robiła na mnie moja drużynowa. I bardzo jestem jej wdzięczna za to, że nie była tylko taką „suchą” harcerką, ale że też mówiła o Panu Bogu i o kobiecości. Więc teraz, gdy piszę bloga, to muszę pamiętać, że będą czytać go również moje harcerki. To jest element wypoczynku i obozu. Moje harcerki widzą, że gdy jestem na obozie, to nie ma mnie w Internecie. Bardzo pilnuję tego, żeby nie miały telefonów komórkowych.
Ale skąd pomysł na polskie produkty? Rozumiem, że może być to miłość do ojczyzny, ale w czasach, gdy dookoła widzi się większość zachodnich marek, przyznasz, że jest to dość nietypowe?
Owszem, ale o dziwo coraz bardziej popularne! Chyba wszyscy mamy już dość tego przesytu i co ważne! Zachodnie marki to nie tylko często słaba jakość, ale również identyfikowanie się poprzez posiadanie markowych rzeczy. Polskie marki to nie tylko patriotyczna postawa, czy stawianie na jakość. To po prostu świadomość tego, że płacę za godziwe zarobki pracowników i produkt dobrej jakości, a nie niebotyczne kampanie marketingowe i firmowy znaczek.
Co poradziłabyś osobie, która dopiero zaczyna swoją przygodę z polskimi produktami? Gdzie ich szukać? Przede wszystkim, skąd wiedzieć, że to naprawdę polski produkt, a nie taki, który ma napisy w naszym ojczystym języku i nic więcej?
Czasem trzeba dobrze poszperać skąd to jest. Ja wyszukuję polskie firmy zarejestrowane w Polsce zatrudniające Polaków. Oczywiście nie biorę pod uwagę wszystkich kryteriów, np. polskich surowców – oleje kokosowe, masło shea, odpada. Trzeba być realistą i wybrać opcję optymalną. Jeśli chodzi o pochodzenie tkanin, to też nie zawężam tego. Nie trafiłam jeszcze na firmę, która produkuje poza Polską, np. w Chinach. To daje nam do myślenia. Ale – w Polsce są szwalnie, które zatrudniają na czarno. Tak, że jest to dość grząski temat, gdzie mają miejsce produkcje, które są nie w porządku. Najważniejsze jest to, żeby starać się żyć świadomie – czyli im większą masz wiedzę o świecie, tym bardziej świadomie wybierasz, bo wiesz, co za danym wyborem idzie.
Przejdę teraz do troszkę innego tematu. Tak sobie myślę, że cały czas, pomimo dość dobrze rozwiniętych social mediów, panuje takie myślenie, że jeśli kobieta zajmuje się modą, to musi być od razu niewykształcona lub w ogóle nic w życiu jej nie wyszło. Spotkałaś się z takim myśleniem?
Tak, też się spotkałam z tym. Swego czasu kilka komentarzy było nawet podchodzących pod hejt. Ale było i jest to sporadyczne. Jak już uderzyli, to akurat w rzeczy, które nie są dla mnie aż tak istotne. Ja wiem swoje, ale rozumiem, że ktoś ma inne zdanie. Najbardziej mnie dziwi i zastanawia, że ktoś poświęcił sporo czasu, żeby napisać mi dłuższy elaborat na ten temat. A co do zawodu blogera, to narosło bardzo wiele mitów. A ktoś, kto nie siedzi w środku, totalnie nie ma pojęcia jak to wygląda. Wyobraża sobie, że przesyłają ci paczki, a pieniądze kapią z nieba. To wcale takie wesołe nie jest. W pewnym momencie dochodzisz do takiego punktu, że chcesz oferować treść dobrej jakości. I wtedy musisz opłacić sobie promowanie płatne, fotografa. Koszty samego prowadzenia bloga są naprawdę spore. I jesteś w takim punkcie, że żeby się rozwijać, musisz iść dalej.
Słyszałam, że jesteś wierząca?
Tak. Nie ukrywam mojej wiary, ale jeśli chodzi o pisanie na blogu, to teraz już wiem, że muszę pisać nie tylko o ubraniach i innych polskich produktach, ale czasem wrzucić coś o sobie. Nie epatuję swoją wiarą. Jestem w harcerstwie, to mówi samo za siebie. To już jest połączone z wiarą. Ale bezpośrednio na blogu, uważam, że nie muszę w każdym wpisie podkreślać, że jestem wierząca.
Czy łatwo żyje się w świecie katolickim, o którym często mówi się, że jest zamknięty? Wiesz, że kobiety powinny chodzić w worku, najlepiej szaroburym, żeby nie rzucać się w oczy. Nie sprowokować przypadkiem żadnego mężczyzny swoim wyglądem…
Musiałabyś środowisko zapytać. Z tego, co wiem, bardzo pozytywnie jest to przyjmowane. Nie słyszałam krytyki w tych moich środowiskach. To, że piszę bloga i bawię się ubraniami nie jest powodem do wstydu. Wstydem byłoby, gdybym nosiła dekolt do pępka i spódnicę ledwo zakrywającą to, co mam pod spodem. To wszystko motywuje mnie tylko do tego, żeby zachować taką życiową spójność. Bo tak, jak już wspomniałam, harcerka wcale nie musi biegać po lesie z brudnymi paznokciami przez całe życie. Oczywiście niewiele mam koleżanek w środowisku, które uprawiają podobny zawód, ale wszystkie dziewczyny są normalnymi dziewczynami. I czytają mnie, i wspierają. Nie doświadczam hejtu z ich strony.
Przejdę teraz do Twojej marki – Panny Rosy. Ta nazwa jest po prostu mistrzowska! Jeśli chciałaś kogoś nią chwycić, to ja się na to złapałam. Nie da się obok niej przejść obojętnie. Skąd pomysł?
Nazwa ma swoje korzenie. Grupa sukienkowa na Facebooku („Projekt 365 dni w spódnicy”), mój chłopak, moja wiara – to wszystko pozwala odkrywać mi w sobie kobietę. Taką prostą, zwyczajną, taką jaką jestem. I szukałam nazwy, która to odzwierciedli – delikatność, dziewczęcość. Mój tata bardzo pomagał mi w wymyślaniu nazwy. Na początku miała być Rosa – coś ulotnego, coś, co kojarzy mi się z porankiem, delikatnością.
Ile trwał proces zakładania Twojej marki?
Miałam tę komfortową sytuację, że nie pracowałam na etacie i miałam dużo czasu, aby się temu poświęcić. Jestem przekonana, że takie pomysły trzeba testować powoli i ostrożnie, dlatego moja pierwsza kolekcja była bardzo skromna. Dzięki temu uwinęłam się ze wszystkim w 4 miesiące.
Czyli naprawdę da się przebrnąć przez polski system urzędowy. Jestem w szoku! 🙂
Eee… w tym wszystkim nie jest to aż tak straszne. Póki co.
Gdybyś miała tu i teraz jakiemuś laikowi wytłumaczyć jak się do tego zabrać, od czego zacząć, to co byś mu poradziła?
Każda firma, branża i model biznesowy wyglądają trochę inaczej i nie ma na to złotej recepty. Ale na pewno wymyślenie koncepcji, zebranie środków oraz posiadanie chociaż elementarnej wiedzy to taki pakiet startowy.
Czy targetem Twojej firmy są (przynajmniej teraz) dziewczyny w wieku 20-30 lat?
Myślałam generalnie o kobietach. Nie chciałabym zawężać sobie grupy odbiorców moich ubrań. I tak już jest zawężona przez cenę i filozofię marki. Niektóre modele będą bardziej dziewczęce, niektóre bardziej uniwersalne. Nie planuję robić kolekcji przewidzianych dla kobiet 50+. Ta marka też będzie działała tak, że co w duszy, to w sercu, to w kolekcji. Widzę też po tej letniej kolekcji, że będzie coś z nutką vintage. Co mnie dziwi, bo też nigdy nie czułam tego tematu. Dużo dziewczyn pytało mnie o sukienki ciążowe, ale na razie na pewno nie będzie ich, bo też jeszcze nie znam tego tematu. Jak będę kiedyś w ciąży, to zabiorę się za kolekcję ciążową.
Gdy zaczynałaś pisać bloga, to jaką byłaś wtedy Teresą a jaką teraz jesteś?
Dobre pytanie. Zupełnie inną, to na pewno. Zaczynałam pisać bloga dla zabawy. Ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zaczęłam wtedy czytać też więcej blogów, ponieważ chciałam dawać lepszą jakość, lepszy kontent. To było dawno temu, pracowałam wtedy na etacie, bo zaraz po maturze zrobiłam sobie rok przerwy, miałam pójść na studia i… w końcu nie poszłam. Wiesz, sama dziwię się sobie, że prowadzę bloga, bo nigdy nie lubiłam pisać. O wiele większą radość niż pisanie sprawia mi praca kreatywna typu – dobieranie zdjęć, kontakt z dziewczynami na blogu. Dlatego też walczę, żeby założyć kanał na Youtubie. Podsumowując, byłam bardziej nieśmiałą, mniej pewną siebie.