FARKA.press

Portal Kultury i Reportażu

Wspólny mianownik

Karolina Błońska

Polska, lata osiemdziesiąte

Mieli wówczas po siedemnaście lat. Ela znała Włodka od urodzenia. Mieszkali na jednej ulicy, chodzili do tych samych szkół, ich rodzice byli ze sobą na dzień dobry. Zawsze majaczył gdzieś z tyłu jej życia, nigdy jednak nie zniżyła się do tego, by poświęcić mu większą uwagę – wydawał się być płytki, zarozumiały, bez przerwy starał się zdobywać aprobatę kolegów, ściągając na siebie tym samym złość nauczycieli. Tej ostatniej nigdy mu nie brakowało. Mimo, że jego zdolności intelektualne były ponadprzeciętne, wyróżniał się olbrzymią buntowniczością i od urodzenia był przekonany o własnej nieomylności – rady czy instrukcje innych ludzi niewiele dla niego znaczyły. Zawsze wiedział najlepiej jak postępować, towarzyszyło mu przekonanie, iż zna wszelkie zasady funkcjonowania świata i wie jak je obejść. Swoim błyskotliwym dowcipem i wyrozumiałością wprowadzał ciepło w każde środowisko, w którym się pojawiał, co sprawiało, iż większość ludzi, mimo jego nadmiernej skłonności do wychylania się przed szereg, bardzo go ceniła, chociaż czasami zdarzało mu się traktować innych pobłażliwym lekceważeniem – gdy sprzeciwiali się jego zdaniu bądź też osądzał ich jako głupszych od siebie. Ela była zupełnie inna. Nie miała potrzeby zwracania na siebie uwagi – wychodziła z założenia, że jest zupełnie nieciekawą drobną cząstką świata, który uważała za bezbrzeżnie fascynujący. Dlatego starała się o nim wiedzieć jak najwięcej. Pochłaniała wszelkiego rodzaju książki, co też przychodziło jej bardzo szybko. Dzięki temu w wieku siedemnastu lat odznaczała się wszechstronną wiedzą, której mógłby jej pozazdrościć niejeden dorosły. Szczególnie mocno ceniła sobie poezję. Fascynowało ją to, jak szczególnie obdarzone talentem osoby potrafią za pomocą słów streścić uczucia, z którymi się utożsamiała, w kilkuwersowy tekst tak dobitny, że trafiał do najwrażliwszej części jej świadomości, ukazując jedną i tę samą rzeczywistość z perspektyw tak różnorodnych. Otaczała się wąskim gronem bliskich znajomych, z którym wzajemnie się rozumiała. Spędzali razem długie godziny nad rzeką, czytając smutne wiersze Stachury, klnąc na bezwzględny ustrój komunistyczny i upijając się zawzięcie. To wtedy Ela odkryła, że łatwą ulgą w zbyt intensywnym odczuwaniu świata może być otępiający alkohol. Nie byli, jakkolwiek, wycofani czy też odizolowani. Wszyscy wychowywali się w małym miasteczku, w którym każdy każdego znał od dzieciństwa, a ponadto, mimo tej ogromnej wrażliwości, która często obarczała ich cierpieniem, na co dzień mieli w sobie bardzo dużo młodzieńczej werwy, która działała na innych magnetycznie. I tak, któregoś razu w maju, gdy rok szkolny miał się ku końcowi, co budziło we wszystkich uczniach swobodę i podekscytowanie, Ela znalazła się na dużym towarzyskim ognisku. Było ono, naturalnie, sekretne, gdyż obowiązywała wówczas godzina policyjna – młodzież jednak miała swoje sprawdzone sposoby na to, jak to obejść. Spośród znajomych z jej paczki miała tego wieczoru przy sobie tylko jedną przyjaciółkę – szybko jednak odnalazły się w ogromnym tłumie, tworząc grupkę z chłopakami z klasy. Grali w kości, opowiadali sprośne dowcipy, przekomarzali się między sobą. Alkohol i klimat ciepłego, przedwakacyjnego wieczoru rozpierał ich szczęściem od środka. Jednak zdarzyło się coś, co sprawiło, że Ela raptownie obróciła głowę, a jej twarz stężała w pełnym poważania podziwie. Usłyszała jak ktoś bezbłędnie przygrywa na gitarze trudną melodię, dopełniając ją basowym śpiewem tak czystym, jak przejrzysta woda w górskim jeziorze. Jakby tego było mało, rozpoznała tekst wiersza jednego ze swoich ulubionych autorów, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego:

Czekolada i chałwa, i małpki,
takie z pluszu, brązowe, dla dzieci,
oczywiście: jest noc i śpią ptaki,
i naturalnie: księżyc świeci,

no i sunie kantyna na kółkach,
i jest Wiosna z Gracjami trzema,
i kakao, i z szynką Lulka,
tylko właśnie, że tego nie ma:

Urojona kantyna,
urojona dziewczyna,
jeden księżyc jest tylko realny,
jeden wiatr, bo z południa, upalny,
jeden lok, bo zalotny, ze złota,
i tęsknota, i trochę noc.

Jeśli nawet, powiedzmy, bomba —
i świat cały zwali się w gruzy,
to drobnostka, bo wszystko od nowa
będzie kwitnąć, no i ten muzyk

się odnajdzie ukryty w organach
w tym ostatnim zburzonym kościele,
a na drodze S-18
będzie dużo, choć tak niewiele:

Ta piosenka o tej kantynie
zaplątana w liściach jak lotnik
i ten lok, po tej dziewczynie,
taki złoty, taki zalotny —

i z piosenki znów życie powstanie:
jak dwa kwiaty — dwa cienie na ścianie,
z kwiatów rzęsy, a potem oczy,
żeby lotnik miał czym się zamroczyć —

by kantyna się stała realna,
a księżyc nie, a noc upalna,
żeby dzieci szumiały jak trawki
i zabawki śpiewały im:

Urojona kantyna,
urojona dziewczyna,
jeden księżyc jest tylko realny,
jeden wiatr, bo z południa, upalny,
jeden lok, bo zalotny, ze złota,
i tęsknota, i trochę noc.

Pierwszy raz miała styczność z poezją śpiewaną. Dostęp do kultury był wtedy ograniczony. Połączenie tekstu poetyckiego z melodią i śpiewem, i to jeszcze tak wysokim warsztatowo, tworzyło iście niesamowite doznanie u tej wyczulonej na sztukę dziewczyny. Dwa elementy, muzyki i poezji, cudownie się dopełniały wzmacniając doznania osoby słuchającej, a ponadto, nieznany śpiewak manewrując swoim głosem zdawał się wyrażać wszystkie emocje, jakie autor zamieścił w tekście. Do oczu napłynęły jej łzy wzruszenia, które szybko otarła wierzchem dłoni – w końcu znajdowała się między ludźmi. Wstała, przeprosiła znajomych i odeszła szukać źródła tej cudownej pieśni. Nie znajdowało się daleko. Wokół centrum imprezy, czyli ogniska, mieściła się spora grupa osób. Większość z nich stanowiła usadowiona na ziemi, rozradowana publiczność, zaś u jej szczytu, na kawałku drewna improwizującym ławkę siedział gitarzysta, zaciągający właśnie ostatnią nutę. Niemożliwe, to nie może być on! – zabrzmiało w głowie Eli, gdy ów cudownym muzykiem okazał się Włodek. Ten pyszałkowaty, nieokrzesany gagatek. Teraz jednak prezentował się skromnie, nieśmiało skłonił głowę gdy rozbrzmiały oklaski po skończonym utworze. Być może po raz pierwszy prezentował swój prawdziwy talent. Niewątpliwie pierwszy raz odsłonił przed Elą tę nieznaną jej wcześniej formę sztuki, a zrobił to w taki sposób, który definitywnie świadczył o tym, że jest istotą tak samo wrażliwą jak ona, choć na pozór byli od siebie skrajnie różni. Przyglądała się mu z zafascynowaniem. Gdy napotkał jej wzrok, uśmiechnął się do niej, a ona odwzajemniła uśmiech. Mam Muzykę, mam nasz wspólny mianownik – przeszło jej przez myśl.

Jeszcze na tym ognisku zaczęli ze sobą rozmawiać. Okazało się, że mają mnóstwo wspólnych tematów, choć reprezentowali odmienne poglądy, co znacznie urozmaicało rozmowę. Dyskutowali tak zawzięcie na tematy tak abstrakcyjne, że parę razy komuś zdarzyło się obrócić głowę w ich kierunku i parsknąć śmiechem. Rozumieli się doskonale. Od tego dnia trzymali się razem, by w końcu zacząć ze sobą być. Była to doprawdy wyjątkowa para – w wyniku powierzchownych różnic w ich osobowościach stale sobie dogryzali i przekomarzali się, w czym jednak dało się odczuć wzajemną fascynację i ogromną dawkę czułości. Ich największym połączeniem pozostała muzyka. Ela proponowała mu wiersze, które warto by było zaśpiewać, bądź też sama je pisała, a on tworzył z nich coś jeszcze bardziej wyjątkowego, niemal za każdym razem doprowadzając Elę do wzruszenia. Zaczęto ich zapraszać na wszystkie ogniska, na których Włodek wiódł prym – potrafił zagrać „Mury” Jacka Kaczmarskiego tak, że niekiedy całe towarzystwo śpiewało wraz z nim, dając upust ogólnemu sfrustrowaniu niesprawiedliwym komunistycznym systemem. Związek Eli i Włodka jednak nie zawsze był sielanką. W miarę upływu lat wciąż nie dojrzewali emocjonalnie, nie radząc sobie z obowiązującym pragmatycznym podejściem do rzeczywistości – pragnęli czegoś więcej, pragnęli by codzienność budziła w ich tak intensywne emocje jak poezja. Nie potrafili odnaleźć się w świecie. Ukojenie znajdowali w alkoholu, szybkim i prostym sposobie na smutek, z którym nie zawsze sobie radzili. Początki były niewinne, toteż nie zdawali sobie sprawy, jak wiele bólu i kłopotów sprawi im w przyszłości ta z pozoru niegroźna ucieczka od samych siebie. To jednak w końcu nastąpiło. Ich związek, ich wspólne życie, przez cały czas swojego trwania były bardzo chwiejne – miewali i bardzo szczęśliwe, i skrajnie destruktywne okresy. Mimo wszystko, zdołali przelać to co mieli w sobie najlepszego na troje swoich dzieci – tę specyficzną wrażliwość i spostrzegawczość, dzięki której tak mocno przeżywa się życie.

Reportaż nagrodzony w I Ogólnopolskim Konkursie na Reportaż „Mam Muzykę…”, adresowanym do młodzieży w wieku 14-19 lat.

Sponsor konkursu:

Borówka Music